w rozpalone opary tego koszmarnego lata. Jak nasuwa na oczy czapke, jak zlorzeczy przez zeby i wlecze sie w sloncu do swojej dwukolki...
Dlaczego on mnie nie lubi - wiadomo. Ale dlaczego ja nie lubie jego?
Pol godziny po wyjsciu komisarza dzwonek przy drzwiach wejsciowych zabrzmial cichym, przytlumionym „dzyn dzyn”. Nowy gosc byl wyraznie wzburzony; przez chwile zastanawialem sie, coz moglo tak zaniepokoic mojego przyjaciela i sasiada, i niczego nie wymysliwszy, poszedlem otworzyc.
Gosc wparowal do srodka, odsuwajac mnie w glab przedpokoju - Szlachetny Iw de Jater mial w zwyczaju wypelniac swoja osoba kazde pomieszczenie, i to szczelnie. W pierwszej chwili - dopoki nie przywyklem - jego obecnosc zawsze mnie przytlaczala.
- Przeklenstwo, od rana taki upal... a u ciebie chlodno jak w piwnicy, urzadziles sie, czarodzieju, wiesz.
Milczalem.
Sapnal glosno:
- O co chodzi?
- Arystokraci to dziwny narod - mruknalem, jakby sam do siebie. - Na co ci drugi swiadek? Wyobraz sobie, ze ja nie mam ochoty wyplywac w rowie. Nie ten charakter.
Przez minute patrzyl na mnie poruszajac wargami. Potem zmieni! sie na twarzy:
- Ty... za kogo mnie uwazasz, czarodzieju? Za ojcobojce?!
Patrzac w jego blyskawicznie bielejace oczy nagle zrozumialem, ze on nie udaje, nie gra. W chwili obecnej perspektywa przelania krwi naprawde go przeraza: a jednoczesnie on sam, nie zdajac sobie z tego sprawy, juz dokonal wszelkich niezbednych przygotowan do tego ostatecznego postepku!
Co prawda, jego wizyta u mnie nie wpasowywala sie w schemat tego zabojstwa.
- No co ty. Iw - powiedzialem krotko. - Nawet mi to przez mysl nie przeszlo, opacznie mnie zrozumiales.
Przez jakis czas patrzyl na mnie rodzinnym spojrzeniem Jaterow - bialym, wscieklym wzrokiem. Potem jego oczy stopniowo przybraly swiadomy wyraz:
- Lepiej tak nie zartuj, Hort.
* * *
Jaterowie zyli bogato i z rozmachem, nie szczedzac pieniedzy ani rozrywek. Mnie i Iwa powitala cala chmara sluzacych - od lysego zgarbionego starca do dwunastoletniego chlopca. Nie dostrzeglem zadnej twarzy, jedynie czubki glow - w obecnosci gospodarza sluzba de Jaterow oddawala nieprzerwany poklon.
W bawialni powitala nas zona Iwa - wykonczona licznymi niedomaganiami blondynka. Jej mizerna twarzyczka wydawala sie byc narysowana na przetluszczonym papierze - niemal mozna bylo przez nia zobaczyc zarys pokoju.
- Pan Hort z Tabor zapragnal obejrzec moj salon mysliwski - nieprzyjaznie oznajmil jej baron. - Wydaj dyspozycje odnosnie kolacji, moja droga.
Bezbarwne oczka baronowej nagle wypelnily sie lzami; znikniecie Piera, zamieszanie w domu i wzburzenie w glosie meza nie uszly jej uwadze, a wczesna wizyta „okropnego czarodzieja” - to znaczy mnie - ostatecznie doprowadzila bidulke do rozpaczy. Trzeba jednak przyznac, ze Jater potrafil poskramiac zony. Baronowa przysiadla w niskim reweransie i oddalila sie bez slowa. Z wachlarza, ktory trzymala w dloni, sterczaly piora, co upodabnialo go do zdechlego ptaka.
- Idziemy - ochryple powiedzial Iw.
W pokojach barona panowala gesta, scielaca sie warstwami duchota. Wyszywana jedwabiem chusteczka w rekach mlodego Jatera calkowicie przemokla od potu - baron samozwaniec musial co chwile ocierac nia czolo.
Klucz od salonu mysliwskiego - wielkosci raczki odkarmionego dzieciecia - byl niewatpliwym arcydzielem sztuki kowalskiej. Jater sie denerwowal. Drzwi nie ustapily od razu; impulsywny baron podjal nawet probe ich wylamania, choc na pierwszy rzut oka bylo jasne, ze poradzic sobie z tymi drzwiami moze tylko beczka z prochem.
W koncu zamek ustapil. Jater po raz ostatni otarl czolo - najpierw mokra chusteczka, nastepnie rekawem bluzy. Odwrocil sie do mnie; grozny baron byl teraz potwornie przerazony, pomyslalem nawet, ze gdyby rygiel odmowil posluszenstwa, spadkobierca samozwaniec odetchnalby z ulga...
Odsunalem Jatera, otwarlem drzwi i pierwszy wszedlem do pokoju.
Tak, baron mysliwy z wielkim pospiechem zacieral wszelka pamiec a ojcu. Niemal nic nie przypominalo o tym, ze pomieszczenie to sluzylo kiedys staruszkowi jako sypialnia i gabinet. Sciana miedzy pokojami byla calkowicie wyburzona, meble wyniesiono, podloga wylozona zostala ceramicznymi plytami, zas sufit mozaika z roznych gatunkow drewna. Sciany pstrzyly sie gobelinami, zarowno starymi, kunsztownymi i cieszacymi oko, jak i nowymi, wykonanymi na szybko, pelnymi natchnionej brzydoty. W zalozeniu kazdy, kto po raz pierwszy wchodzil do mysliwskiego salonu, mial byc oszolomiony wspanialymi trofeami lowieckimi (tuzinem smutnych jelenich glow, nabitymi wata ptakami roznej wielkosci i dzikiem, wypchanym z naruszeniem zasad technologii, przez co wydawal sie on byc poltora raza wiekszy niz za zycia) oraz porazony blaskiem oreza (stojakiem na kopie i rohatyny, dwiema kuszami na scianach i kilkoma bojowymi ostrzami, niemajacymi nic wspolnego z polowaniem).
Stanalem w progu. Ciezkie kotary w oknach zatrzymywaly na zewnatrz swiatlo letniego poranka, nie od razu wiec dostrzeglem staruszka - tym bardziej, ze caly ubrany byl na czarno i wygladal jak kruk.
Za moimi plecami halasliwie sapal spadkobierca samozwaniec; zaskrzypialy drzwi, tym razem zamykane od wewnatrz.
- Dzien dobry, ojcze - rzekl Jater skrajnie nieszczerym tonem.
Starzec nie odpowiedzial. Jego twarz pozostawala ukryta w cieniu.
Zapadla cisza. Poczulem - po raz pierwszy od chwili, w ktorej Iw de Jater wtajemniczyl mnie w te historie - chlod i wewnetrzny dyskomfort, jakby mojej piersi dotknela od wewnatrz mala, szponiasta lapka.
Dobrze znalem zwyczaje rodziny de Jaterow - wszak nasi przodkowie byli sasiadami juz od kilku pokolen. Wiedzialem ze szczegolami, w jaki sposob traktowal swoja rodzine Dow de Jater - ten oto niespodziewanie przybyly staruszek. Swego czasu bylismy z lwem mocno zaprzyjaznieni - ja bylem czarodziejem i synem czarodzieja, przekonanym, ze swiat istnieje wylacznie dla moich potrzeb. Iw byl dziedzicem znakomitego rodu, urodziwym i silnym chlopcem, zahukanym i zastraszonym do niemozliwosci. Jesli nagle znikal z mojego horyzontu - wiedzialem, ze ojciec, za jakies przewinienie, zamknal go w komorce, przywiazal cuglami do stolu (masywnego biurka z czerwonego drzewa, za ktorym Iw codziennie musial przyswajac calkowicie zbyteczna mu wiedze), albo wychlostal rozga do polsmierci; mlodsze dzieci Jaterow - w wiekszosci dziewczynki - cierpialy niewiele mniej. Calymi dnami zamkniete w dusznym pokoju, zajmowaly sie robotkami recznymi pod okiem surowej nauczycielki i nie byly wypuszczane nawet za potrzeba - dostarczano im wspolny nocnik.
Jeden z braci Iwa - zapomnialem, jak mial na imie - w wieku dwunastu lat uciekl z domu z wedrownym cyrkiem i sluch po nim zaginal. Drugi wyrosl na spokojnego i cichego mlodzienca, z wygladu na pozor normalnego, lecz ze wszystkich rozrywek ponad wszystko przedkladajacego obserwowanie strumienia wody plynacego z pompy. Mogl przygladac sie wodzie przez cale godziny, cale dnie i jego twarz stawala sie wowczas miekka, jakby zrobiona z wosku, a z kacikow ust ciekla mu slina. Sluzba cichcem nasmiewala sie z mlodszego Jatera i ukula mu przezwisko „Fontanna”.
Teraz, jesli Iwowi przepadnie scheda, sadzone bedzie przejac ja Fontannie.
Staruszek Dow de Jater stal posrodku sali, a ja odnioslem dziwne wrazenie, ze stoi dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym zostawil go Iw. Ze w czasie, gdy syna nie bylo, nie zrobil on ani jednego kroku.
- Ojcze - powiedzial Iw i glos mu sie zalamal. - Nasz sasiad, pan Tabor, chce wyrazic swa radosc z powodu twego niespodziewanego powrotu.
Starzec milczal.
Rodzinna cecha Jaterow - nigdy, z zadnego powodu nie miec wyrzutow - polaczyla sie u starego barona z czula miloscia do zony i dzieci. Te milosc nieustannie glosil podczas uczt i polowan, opowiadal o niej znajomym i nieznajomym, arystokratom i wiesniakom. Szczerze uwazal swa zone za pieknosc, wychwalal ja przed przyjaciolmi i kupowal jej droga bizuterie; zas jesli zonie zdarzylo sie jakies przewinienie (nie w pore otworzyc usta, lub spoznic sie, kiedy baron raczyl na nia czekac) - wymierzal jej nieunikniona i zdecydowana kare. Nieszczesna baronowa, matka Iwa, nie dozyla nawet czterdziestki - po jej smierci stary Jater szczerze rozpaczal, dlugo i ciezko.
Ta sama rodzinna cecha Jaterow obudzila sie w Iwie od razu po obwolaniu go glowa rodziny; obudzila do tego stopnia, ze zarowno jego latorosle, jak i pozostali domownicy odczuli to na wlasnej skorze. Jego zona, niegdys rumiana i halasliwa, zrobila sie na wpol przezroczysta i zmienila w cicha myszke. Corek nie bylo widac ani slychac, a jedyny syn od czasu do czasu zalewal sie gorzkimi lzami, przywiazany cuglami do starego biurka z czerwonego drzewa.
- Ojcze... - wymamrotal po raz trzeci Iw.