dzis rano. Sledzili go bez pospiechu, czekajac, az rozbije oboz. Ich kryjowka z pewnoscia znajdowala sie gdzies w bok od szlaku.

Nawet utykajac, Gordon potrafil poruszac sie bezglosnie i szybko. Byla to jedyna przewaga mokasynow nad butami. Wkrotce uslyszal gdzies w przedzie i w dole niewyrazne odglosy.

Grupa lupiezcow. Mezczyzni smiali sie, sypali zartami. Ich glosy sprawialy mu bol.

Nie w tym nawet rzecz, ze smiali sie z niego. Nieczule okrucienstwo bylo czescia obecnego zycia, a jesli Gordon nie potrafil sie z tym pogodzic, to przynajmniej rozumial, ze jest dwudziestowiecznym reliktem w dzisiejszym bestialskim swiecie.

Te dzwieki przypomnialy mu jednak inny smiech i zarty ludzi, ktorzy kiedys dzielili z nim niebezpieczenstwo.

“Drew Simms — piegowaty sluchacz kursu wstepnego medycyny, wiecznie gamoniowato usmiechniety, morderczo skuteczny gracz w szachy i pokera. Holnisci zalatwili go, gdy zdobyli Wayne i spalili silosy…

Tiny Kielre — dwukrotnie uratowal mi zycie. Gdy lezal na lozu smierci, trawiony wojenna swinka, chcial tylko, bym czytal mu bajki…”

Byl tez porucznik Van, pol-Wietnamczyk, dowodca ich plutonu. Dopiero gdy bylo juz za pozno, Gordon dowiedzial sie, ze obcinal wlasne racje zywnosciowe, by oddac je swym ludziom. Na koniec poprosil, aby pochowano go spowitego w amerykanska flage.

Tak dlugo juz byl samotny. Tesknil za towarzystwem takich mezczyzn niemal rownie mocno, jak za przyjaznia kobiet.

Obserwujac chaszcze po lewej stronie szlaku, dotarl do polany, ktora zdawala sie zapowiadac pochyla skarpe — byc moze skrot — wiodaca na polnoc po stromym stoku gory. Suche jak pieprz krzewy trzaskaly, gdy zboczyl ze sciezki i zaczal sam sobie torowac droge. Mial wrazenie, ze pamieta znakomite miejsce na zasadzke: serpentyne biegnaca pod wysoka, kamienna brama w ksztalcie podkowy. Snajper moglby ukryc sie tuz nad ta skalna wyniosloscia i grzac z bliska do kazdego, kto wedrowal sciezka.

“Jesli tylko zdolam dotrzec tam przed nimi…”

Mogl przyszpilic ich z zaskoczenia i zmusic do negocjacji. Fakt, ze nie mial nic do stracenia, stwarzal mu pewne mozliwosci. Kazdy zdrowy na umysle bandyta wolalby ocalic zycie, by nastepnego dnia obrabowac kogos innego. Musial wierzyc, ze zechca sie rozstac z butami, kurtka i czescia zywnosci, by nie ryzykowac utraty jednego czy dwoch sposrod siebie.

Mial nadzieje, ze nie bedzie zmuszony nikogo zabic.

“Och, dorosnij wreszcie!” Jego najgorszym wrogiem w ciagu najblizszych kilku godzin beda archaiczne skrupuly. “Choc ten jeden raz badz bezlitosny”.

Glosy dobiegajace ze szlaku ucichly, gdy szedl na przelaj stokiem gory. Kilkakrotnie musial omijac wyszczerbione zleby badz polacie szorstkich, brzydkich, kolczastych krzewow. Skupil sie na jak najszybszym dotarciu do swej skalnej zasadzki.

“Czy zaszedlem juz wystarczajaco daleko?”

Maszerowal nieustepliwie naprzod. Wedlug jego niedoskonalej pamieci zakret, o ktory mu chodzilo, znajdowal sie za dlugim lukiem szlaku wiodacym na polnoc po wschodnim stoku gory.

Waska sciezyna, wydeptana przez zwierzeta, pozwolila mu przemknac przez sosnowy gaszcz. Gordon zatrzymywal sie czesto, by spojrzec na kompas. Stanal przed dylematem. By miec szanse na doscigniecie swych wrogow, musial trzymac sie wyzej od nich. Jesli jednak bedzie biegl zbyt wysoko, moze nieswiadomie minac swoj cel.

A zmierzch byl juz niedaleko.

Stadko dzikich indykow rozpierzchlo sie, gdy wpadl na mala polanke. Rzecz jasna, zmniejszona gestosc zaludnienia miala zapewne cos wspolnego z powrotem dzikich zwierzat, byl to jednak tylko jeszcze jeden znak swiadczacy o tym, ze dotarl do krainy bogatszej w wode niz wysuszone tereny Idaho. Luk mogl ktoregos dnia okazac sie uzyteczny, o ile Gordon pozyje wystarczajaco dlugo, by nauczyc sie z niego strzelac.

Skrecil w dol zbocza. Zaczynal sie niepokoic. Z pewnoscia glowny szlak byl juz daleko pod nim, o ile do tego czasu nie zmienil kilkakrotnie kierunku. Mozliwe, ze zapedzil sie zbytnio na polnoc.

Wreszcie zdal sobie sprawe, ze wydeptana przez zwierzyne sciezka skreca nieublaganie na zachod. Wydawalo sie tez, ze znowu zaczyna prowadzic w gore, ku czemus, co wygladalo na nastepna gorska przelecz, spowita w poznopopoludniowa mgle.

Zatrzymal sie na chwile, by odzyskac dech w piersiach oraz okreslic swe polozenie. Byc moze byl to kolejny wawoz wiodacy przez zimne, na wpol wyschle Gory Kaskadowe az do doliny Willamette, a potem do Oceanu Spokojnego. Nie mial juz mapy, wiedzial jednak, ze co najwyzej pare tygodni marszu w tamtym kierunku powinno doprowadzic go do wody, schronienia, strumieni pelnych ryb, zwierzyny, a moze nawet…

Moze nawet jakichs ludzi starajacych sie przywrocic w swiecie troche porzadku. Blask slonca podswietlajacy skraj wysokich chmur przypominal swietlista aureole. Przywodzil na mysl niemal zapomniana lune miejskich swiatel, obietnice, ktora gnala go wciaz naprzod ze srodkowego zachodu, kazac mu szukac. Marzenie, ktore — choc wiedzial, ze jest czcze — po prostu nie chcialo go opuscic.

Gordon potrzasnal glowa. W gorach na pewno czekal go snieg, pumy i glod. Nie mogl zrezygnowac ze swego planu, jesli chcial zyc.

Choc z determinacja probowal skrecic w dol, waskie, wydeptane przez zwierzyne sciezki wciaz wiodly go na polnocny zachod. Zakret z pewnoscia byl juz za nim. Geste, suche podszycie zmusilo go jednak do zaglebienia sie w nowy wawoz.

Malo brakowalo, by sfrustrowany Gordon nie uslyszal dzwieku. Nagle jednak zatrzymal sie i zaczal nasluchiwac.

Czy to byly glosy?

Tuz przed nim, wsrod lasu, otwieral sie wiodacy w gore stromy parow. Gordon pedzil w jego strone, dopoki nie dostrzegl zarysow gory, a takze innych szczytow lancucha, spowitych gesta mgla. Wysoko na zachodnich zboczach nabierala ona koloru bursztynu, tam zas, gdzie nie docieraly juz promienie slonca, ciemniejacego fioletu.

Wydawalo sie, ze dzwieki dobiegaja z dolu, z kierunku wschodniego. Rzeczywiscie, byly to glosy. Gordon przeszukal wzrokiem stok gorski i wypatrzyl wijaca sie jak waz linie szlaku. W oddali blysnelo przelotnie cos kolorowego, co posuwalo sie powoli do gory przez las.

Bandyci! Dlaczego jednak ponownie ruszyli pod gore? To niemozliwe, chyba ze…

Chyba ze Gordon byl juz daleko na polnoc od trasy, ktora wedrowal wczoraj. Musial minac miejsce zasadzki i znalezc sie nad sciezka. Rozbojnicy posuwali sie jej odgalezieniem, ktorego wczoraj nie zauwazyl. Wiodlo ono do wawozu, w ktorym sie znajdowal, a nie do tego, w ktorym wpadl w pulapke.

Tedy z pewnoscia wiodla droga do ich bazy!

Spojrzal na gore. Tak jest, na zachod, na wystepie nieopodal rzadziej uczeszczanej przeleczy dostrzegal miejsce, gdzie mogla sie kryc mala kotlinka. Latwo byloby jej bronic. a bardzo trudno odkryc przypadkowo.

Gordon usmiechnal sie z zawzietoscia. On rowniez zawrocil na zachod. Szansa na zasadzke umknela, jesli jednak sie pospieszy, moze dotrzec do kryjowki bandytow przed nimi. Niewykluczone, ze bedzie mial kilka minut, by ukrasc to, czego potrzebowal: zywnosc, ubranie i cos, w czym moglby niesc lupy.

A jesli schronienie nie bedzie opuszczone?

Coz, moze mu sie uda wziac ich kobiety jako zakladniczki, by sprobowac dobic targu.

“To bez porownania lepszy pomysl. Tak jak trzymanie w rekach bomby zegarowej jest lepsze od biegania z nitrogliceryna”.

Szczerze mowiac, wszystkie mozliwe rozwiazania wydawaly mu sie nie do przyjecia.

Zaczal biec. Gnajac waska sciezka wydeptana przez zwierzyne, uchylal sie przed konarami i omijal wyschniete pniaki. Wkrotce ogarnal go dziwny entuzjazm. Nie mial wyjscia. Jego zwykle watpliwosci nie mogly mu juz stanac na przeszkodzie. Byl niemal na haju od wydzielanej przed walka adrenaliny. Jego kroki wydluzyly sie. Male krzewy przemykaly mu przed oczyma, tworzac zamazana plame. Wyciagnal nogi, by przeskoczyc nad zwalonym, zbutwialym pniem, dokonal tego z latwoscia…

Przy ladowaniu jego lewa noge przeszyl ostry bol. Cos wbilo sie w stope przez cienka podeszwe mokasyna. Runal twarza w zwir koryta wyschnietego strumienia.

Przetoczyl sie na plecy, sciskajac kurczowo zranione miejsce. Zalzawionymi, przymglonymi z bolu oczyma dostrzegl, ze potknal sie o gruba, tworzaca petle stalowa line, niewatpliwie pozostalosc po jakims starodawnym,

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×