fruwal. Wyrzucilem za nim jego teczke, melonik i parasol. Ale ty…

Nie twierdze, ze mi sie podobasz. Jeszcze cie nie rozgryzlem. Mozes i nie lepszy od innych. W kazdym razie cos niecos ci opowiem. U ciebie w kraju nikt nie slyszal o moich pracach. Ale jeden warunek — nie zrobisz z tego zajmujacej bajeczki dla grzecznych dzieci. Przynajmniej, poki ja zyje.

Przyrzekasz?

— Chce pan, zebym panskie opowiadanie zachowal w tajemnicy?

— Chce, co powiedzialem — wybuchnal di Riveira. — Nie zrobisz bajeczki z historii zaginionego ludu. Rozumiesz? Wszystko, co uslyszysz, to byly fakty. Gdybym wierzyl w Boga, moglbym przysiac. Ale przestalem wierzyc juz siedemdziesiat lat temu. W dodatku tylko raz w zyciu przysiegalem. Nie zadam, zebys mi wierzyl, chce tylko, zebys przyrzekl nie zartowac z moich slow. Najlepszy sposob utopienia prawdy to zrobic z niej jeszcze jedno opowiadanie fantastyczne.

— Z czego wywnioskowal pan, ze ja…

— Dlatego, ze polowa ksiazek biblioteki, przez ktora szedles, to niesumienne i ignoranckie spekulacje oparte na moich odkryciach.

Dlatego, ze moja pierwsza naukowa publikacja… Zreszta sam wiesz…

— Przyrzekam, ze nie napisze opowiadania fantastycznego — wypowiedzialem uroczyscie.

— Dopoki ja zyje — powtorzyl di Riveira. — Amen. Sluchaj wiec…

Zreszta, nie… Idz do biblioteki i zaczekaj.

Odwrocil sie i ze stekaniem poszedl schodami do alkowy. Powolutku przeszedlem mroczna sale. Po kilku krokach obejrzalem sie ostroznie.

Starzec, gleboko zamyslony, stal przed portretem wpatrujac sie wen z uporem.

Czekalem dosc dlugo. Wreszcie uslyszalem szuranie butow starca i Don Antonio pojawil sie u wejscia do biblioteki.

— Musze jeszcze zamknac drzwi — burknal nie patrzac na mnie. — Stroz juz od kilku dni choruje i musze pelnic jego obowiazki. Nedzne grosze, ktore gapie placa za wejscie, to jedyne dochody muzeum. Nie mozemy sobie pozwolic na zrezygnowanie z nich.

— A moze bysmy poszli do kawiarni?… — rzeklem niepewnie i natychmiast pozalowalem propozycji.

Starzec odwrocil sie szybko. Jego oczy zalsnily gwaltownie, twarz wykrzywila sie w zlym grymasie. Z pewnoscia mialem wtedy mine nader wystraszona i glupia, di Riveira bowiem wstrzymal juz, juz wychodzace mu z ust przeklenstwo i badawczo wpil sie we mnie oczyma. Stopniowo twarz jego odzyskala normalny wyraz. Rzekl obojetnie:

— Chodzmy… Tylko uprzedzam — nie mam ani grosza. W ostatnich dniach do muzeum nikt nie zagladal… procz ciebie.

* * *

Wyszlismy. Slonce wisialo juz nisko nad horyzontem. Lekka bryza niosla wilgotny chlodek. Od jej porywow zaczynaly szelescic szerokie liscie palm. Opodal wzdychal z szumem ocean.

Przy wejsciu do muzeum na kamiennej lawce lezala paczka czasopism.

Di Riveira podniosl je, przekartkowal i ostroznie polozyl na fotelu stojacym w hallu.

— Jalmuzna dla naszego muzeum — wyjasnil zamykajac ciezkie debowe drzwi. — Przysylaja bezplatnie. Tu i owdzie jeszcze o nas pamietaja.

Obfita kolacja przeciagala sie. Kwasnym winem popijalismy ostre miejscowe potrawy, wymieniajac zdawkowe uwagi. Kiedy na stole pojawily sie malenkie filizaneczki dymiacej aromatycznej kawy, starzec wytarl bibulka cienkie, blade wargi, spojrzal na mnie uwaznie i rzekl:

— Chciales znac historie portretu. Sluchaj. Portret ten przedstawia czlowieka, ktorego fale wyrzucily o kilka mil stad, tam, za tym skalistym cyplem, 28 czerwca 1889 roku. Tego rana brodzilo kolo brzegu dwoch mlodych wartoglowow. Jeden z nich chcial zostac jezykoznawca.

Przyjechal na Madere doskonalic swoja portugalszczyzne. Ale interesowaly go jezyki w ogole. Mial wlasnie w kieszeni tomik wierszy Safony i wykrzykiwal na caly glos wdzieczne strofy starogreckie, usilujac przekrzyczec ocean. Drugi byl malarzem. Przyjechal malowac ocean, niebo i wode. Idac wzdluz brzegu, jezykoznawca i malarz zauwazyli na mokrym piasku czerwona plame. Podeszli blizej i zobaczyli wspanialy plaszcz z zadziwiajaco lekkiej i elastycznej purpurowej tkaniny, przetykanej zlota nitka.

Oswiadczylem, ze to rzymska toga, a Jacques, ze to plaszcz Holendra-tulacza porwany przez huragan. Zabralismy plaszcz i poszli. O sto krokow dalej zobaczylismy czlowieka. Lezal na piasku, silne rece rozlozyl szeroko rozkrzyzowane. Twarz kryly mu dlugie, siwe jak srebro wlosy. Wygladal na spiacego, ale bylismy pewni, ze nie zyje. Jednak zyl jeszcze. Lekki oddech ledwie poruszal potezna piersia. Doprowadzilismy go do przytomnosci. Niestety, nie na dlugo. W kilka godzin pozniej zmarl nam na rekach. Spelniajac jego wole, zawinelismy cialo w przetykany zlotem plaszcz, przywiazali ciezki kamien u nog i rzucili z wysokiego urwiska do oceanu. W kilka dni pozniej Jacques namalowal jego portret — ten sam, ktory widziales. Po smierci Jacques’a wzialem ten portret do muzeum, ktore wlasnie zaczalem tworzyc. Mowie oczywiscie o podziemnym muzeum — dodal di Riveira po krotkiej przerwie.

— No a co dalej? — spytalem.

— O portrecie juz wszystko — rzekl cicho starzec — skaly i ocean Jacques malowal z natury. Sam rozpoznasz miejsce, jesli kiedy bedziesz na tym cyplu. Zajrzyj tam. Ocean przyjal tam w swoje lono ostatniego czlowieka Atlantydy.

— Ostatniego czlowieka… Atlantydy? — powtorzylem zbity z tropu i pewien, ze sie przeslyszalem.

— Tak. Czlowiek ten wrocil na Ziemie po dwunastu tysiacach ziemskich lat i nie znalazl nawet miejsca, gdzie byla jego ojczyzna.

Poczulem, ze w glowie zaczyna mi sie krecic. Blysnela mysl: „Ktos z nas zwariowal. Albosmy sie obaj wstawili”.

Lyknalem kawy i wpatrywalem sie w starca.

Di Riveira splotl cienkie palce i podparlszy na nich ostry suchy podbrodek patrzyl na ciemniejacy ocean. Wiatr rozwiewal rzadkie wlosy na jego zoltej, przypominajacej pergamin czaszce.

— Moze pan powie jasniej — poprosilem. Milczal.

— Jak mam rozumiec „dwanascie tysiecy lat”?

— Oczywiscie doslownie.

Wzruszylem ramionami. Zdenerwowal sie.

— Nie spiesz sie z pochopnymi wnioskami. Pomysl.

— Nie jestem specjalista od rozwiazywania takich zagadek. To cos, jak z modelem karaweli Kolumba… „zrobiona wlasnorecznie przez jego towarzysza”. Zdaje sie, tak tam jest napisane.

Starzec usmiechnal sie.

— Jestes lepszym obserwatorem, niz myslalem. Tam duzo smiecia, pewnie. Ale karawela autentyczna. Etykietka na kilu oznacza date restauracji, nic wiecej.

— A mimo wszystko nie rozumiem.

— Chcesz powiedziec „nie wierze”?

— Mozna i tak…

Przyszlo mi nagle do glowy, ze padlem ofiara jakiejs dziwnej mistyfikacji, poczulem zmeczenie i wstret. Czyzby to wszystko bylo sprytna inscenizacja? Zaczalem zalowac zmarnowanego dnia.

Di Riveira siedzial i wciaz milczal. Oczy mial zamkniete. Sprawial wrazenie spiacego.

— Ot, widzisz — rzekl wreszcie, nie podnoszac powiek. — Trudno w to uwierzyc. Z punktu widzenia kazdego durnia masz oczywiscie racje. Ale gdzie przebiega granica — uderzyl nagle koscistymi piesciami w stol — gdzie przebiega granica miedzy „prawdopodobnym” i „nieprawdopodobnym”? Milczysz!

Gotow byles uwierzyc, ze kamienie z podziemnego muzeum, to resztki kultury Atlantow. To dlaczego nie wierzysz, ze Atlanta, ostatni Atlanta, wskazal miejsce tych znalezisk. Nie wierzysz w mozliwosc wskrzeszenia czlowieka?… Ja tez nie wierze. Kiedy umre, zadna sila nie zdola mnie wskrzesic. On tez nie zmartwychwstal. Umarl, pierwszy i ostatni raz na moich rekach, siedemdziesiat lat temu. I pochowalem go tam, gdzie znalazl mogile jego lud. „Malo zdazyl opowiedziec, byl bardzo slaby. Ale starczy tego, zeby ludzie naszych czasow mogli odnalezc zatopione miasta Atlantydy. Gdyby tylko chcieli uwierzyc w niewiarygodne.

Ja uwierzylem i znalazlem wszystko to, co widziales w podziemiach muzeum. Ale moglem przebadac tylko

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×