potem jeszcze o jeden, a pozniej jeszcze i jeszcze. Cofal sie nie odrywajac lzawiacych oczu od tej wspanialej pochodni sypiacej purpurowymi i zielonymi iskrami, od tego niespodziewanego wulkanu, od bezsensownego szalenstwa rozpasanej energii.

Niby dlaczego nie? — pomyslal w rozterce. Zjawila sie wielka malpa, zobaczyla, ze mnie nie ma, wlazla do srodka, podniosla poklad, sam co prawda nie wiem, jak to sie robi, ale ona sie domyslila, widac te szesciopalczaste malpy sa bardzo zmyslne — uniosla wiec poklad… Co tam u diabla jest pod pokladem?! Slowem, znalazla akumulatory, chwycila wielki kamien, co najmniej trzytonowy, zamachnela sie i trach!… Potezny musial byc malpiszon… Wykonczyla moj statek swoimi brukowcami; dwa razy w stratosferze, no i teraz… Zadziwiajaca historia… Nic podobnego zdaje sie do tej pory nie bylo… A co ja wlasciwie mam teraz robic? W centrali oczywiscie wkrotce sie zorientuja, ze cos tu nie jest w porzadku, ale na pewno nie pomysla, ze statek przepadl, a pilot ocalal… Co teraz bedzie?

Obrocil sie plecami do pozaru i poszedl, gdzie oczy poniosa. Pomaszerowal szybkim krokiem wzdluz rzeki. Wszystko dokola bylo zabarwione na czerwono, a w przodzie miotal sie na trawie jego cien. Z prawej strony zaczynal sie las, rzadki i cuchnacy zgnilizna. Trawa zrobila sie miekka i wilgotna. Dwa wielkie nocne ptaki poderwaly sie z halasem spod jego nog i nisko nad woda pociagnely na drugi brzeg. Pomyslal przelotnie, ze ogien moze go dopedzic i wtedy bedzie musial uciekac wplaw, a to nie bedzie przyjemne; czerwone swiatlo nagle pociemnialo i zaraz potem zupelnie zgaslo. Zrozumial wtedy, ze urzadzenia gasnicze spelnily swoj obowiazek z wlasciwa im solidnoscia. Wyobrazil sobie nadtopione butle sterczace wsrod plonacych zgliszcz rzygajace ciezkimi klebami pirogafow…

Spokojnie — pomyslal. Najwazniejsze to nie tracic glowy. Mam czas. Wlasciwie mam mase czasu. Moga mnie szukac w nieskonczonosc: statku nie ma, wiec znalezc mnie niepodobna. Zreszta dopoki nie zrozumieja, co sie stalo, zanim ostatecznie sie nie przekonaja, poki nie beda calkowicie pewni, mamie niczego nie powiedza… A ja tymczasem cos wymysle…

Minal niewielkie, chlodne grzezawisko, przedarl sie przez krzaki i znalazl sie na drodze, na starej, popekanej betonowej szosie niknacej w lesie. Podszedl do skraju urwiska stapajac po betonowych plytach i zobaczyl kratownice do polowy pograzona w wodzie, po drugiej zas stronie rzeki przedluzenie drogi ledwie widoczne pod swiecacym niebem. Przypuszczalnie byl tu kiedys most i przypuszczalnie ten most komus bardzo przeszkadzal, tak bardzo, ze go zwalil do wody. Maksym siadl na krawedzi urwiska, spuscil nogi i zaczal rozmyslac:

Najwazniejsze znalazlem. Oto mam przed soba droge. Zla, toporna i w dodatku bardzo stara, ale w kazdym razie droge, a na wszystkich zamieszkanych planetach drogi prowadza ku tym, ktorzy je zbudowali. Czego mi brak? Glodny nie jestem. To znaczy chetnie bym cos zjadl, ale to sprawka zamierzchlych instynktow, ktore zaraz stlumimy. Pic mi sie zachce nie predzej niz po uplywie doby. Powietrza jest pod dostatkiem, choc prawde mowiac wolalbym, zeby w atmosferze bylo mniej dwutlenku wegla i promieniotworczego brudu. Niczego przyziemnego wiec nie potrzebuje. Potrzebuje natomiast niewielkiego, szczerze mowiac prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego ze spiralna emisja. Co moze byc prostszego od prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego? Jedynie prymitywny zeroprzestrzenny akumulator…

Zmruzyl oczy i pod czaszka natychmiast pojawil sie dokladny schemat nadajnika pracujacego na pomiennikach pozytronowych. Gdyby mial odpowiednie czesci, zmontowalby go raz-dwa, nie otwierajac nawet oczu. Kilkakrotnie przeprowadzil w mysli te operacje, lecz kiedy otworzyl oczy — nadajnika nadal nie bylo. Nie bylo w ogole niczego. Robinson — pomyslal z niejakim dreszczykiem. Maksym Cruzoe. Masz ci los — oprocz szortow bez kieszeni i trampek na nogach — niczego nie mam. Ale za to moja „wyspa” jest zaludniona… A jezeli wyspa jest zamieszkana, to zawsze pozostaje nadzieja na zdobycie prymitywnego nadajnika zeroprzestrzennego. Usilnie myslal o nadajniku, ale nie bardzo mu to wychodzilo. Ciagle mial przed oczyma mame, kiedy jej oswiadczono: „Pani syn zaginal bez wiesci”, widzial wyraz jej twarzy i widzial ojca bezradnie pocierajacego policzki, czul, jak im jest zle i pusto… Nie — powiedzial sobie. - — O tym myslec nie wolno. Wszystko jedno o czym, tylko nie o tym, bo inaczej niczego nie osiagne. Rozkazuje i zabraniam. Rozkazuje nie myslec i zabraniam myslec. Kropka. — Podniosl sie i poszedl przed siebie.

Las, poczatkowo rzadki i niesmialy, stopniowo nabieral odwagi i coraz blizej podchodzil do szosy. Niektore bezczelne mlode drzewka rozlupaly beton i rosly bezposrednio na jezdni. Najwidoczniej droga miala dobre kilkadziesiat lat, a w kazdym razie od dziesiatkow lat nikt z niej nie korzystal. Las po obu stronach gestnial, stawal sie coraz wyzszy i zwarty. Gdzieniegdzie galezie drzew przeplataly sie nad glowa. Zrobilo sie ciemno. Z gaszczu to z lewej, to z prawej dobiegaly gardlowe odglosy. Cos tam szelescilo, poruszalo sie, tupalo. Raz nawet o jakies dwadziescia metrow przed nim cos krepego, ciemnego chylkiem przebieglo droge. Brzeczaly komary. Maksymowi nagle przyszlo do glowy, ze okolica jest do tego stopnia zaniedbana i dzika, ze ludzi w poblizu moze nie byc, i ze trzeba bedzie do nich wedrowac nawet kilka dni. Zamierzchle instynkty przebudzily sie znow i daly znac o sobie, ale Maksym czul wokol siebie bardzo duzo zywego miesa i wiedzial, ze z glodu nie zginie. Wiedzial rowniez, iz to wszystko bedzie z pewnoscia niesmaczne, natomiast polowanie moze okazac sie interesujace. Poniewaz o sprawie najwazniejszej zabronil sobie myslec, zaczal wspominac, jak to oni z Peterem i gajowym Adolfem lowili zwierzyne. Polowali golymi rekami, chytrosc przeciw chytrosci, rozum przeciw instynktowi, sila przeciwko sile. Trzy doby bez przerwy gnac jelenia przez wiatrolomy, dopedzic, chwycic za rogi i powalic na ziemie… Jeleni tu zreszta pewnie nie ma, ale nie bylo watpliwosci, ze tutejsza dziczyzna jest jadalna: wystarczylo sie zamyslic, odprezyc, a juz komarzyska zaczynaly kasac jak wsciekle… To znaczy, ze na tej planecie smierc glodowa nie grozi. Niezle byloby zabladzic i spedzic ze dwa latka na wloczedze po lasach. Poszukalby sobie czlowiek kolegi — jakiegos wilka albo innego niedzwiedzia — chodzilby sobie z nim na lowy, rozmawial… W koncu by sie to naturalnie znudzilo, zreszta nie wyglada wcale na to, aby po tutejszych lasach mozna bylo z przyjemnoscia wedrowac: tak wiele zelastwa poniewiera sie dokola, ze az nie ma czym oddychac… No i oczywiscie trzeba najpierw zmontowac nadajnik zeroprzestrzenny…

Zatrzymal sie i zaczal nasluchiwac. Gdzies w glebi chaszczy rozlegl sie monotonny gluchy loskot. Maksym uprzytomnil sobie, ze juz dawno slyszal ten halas, ale dopiero teraz zwrocil nan uwage. To nie bylo zwierze ani wodospad, to byl mechanizm, jakas barbarzynska maszyna. Machina chrypiala, porykiwala, zgrzytala metalem i rozsiewala nieprzyjemne, rdzawe wonie. I sie zblizala.

Maksym pochylil sie i wzdluz pobocza bezszelestnie pobiegl jej naprzeciw. Nagle gwaltownie sie zatrzymal. Z rozpedu o malo nie wskoczyl na skrzyzowanie. Droge pod katem prostym przecinala inna szosa. Bardzo brudna, przeorana obskurnymi koleinami, pokryta sterczacymi odlamkami betonowej nawierzchni i bardzo, ale to bardzo radioaktywna. Maksym przykucnal i spojrzal w lewo. Loskot silnika i metaliczne zgrzyty dobiegaly stamtad. Grunt pod nogami zaczal wibrowac. Maszyna sie zblizala.

Chwile pozniej pokazala sie. Byla nieprzyzwoicie wielka, goraca, smrodliwa, cala z nitowanego metalu. Potwornymi gasienicami oblepionymi blotem miazdzyla droge i nie mknela, nie toczyla sie, lecz parla do przodu brzeczac obluzowanymi blachami. Garbaty niechlujny stwor nafaszerowany surowym plutonem pol na pol z lantanowcami, tepy, grozny, bezradny i niebezpieczny minal skrzyzowanie i parl dalej chrzeszczac i zgrzytajac rozgniatanym betonem. Pozostawil za soba chmure rozpalonej dusznosci, skryl sie w lesie i ciagle ryczal, wiercil sie, porykiwal, az wreszcie ucichl w oddali.

Maksym zlapal oddech i odpedzil komary. Byl wstrzasniety. Nigdy w zyciu nie widzial niczego rownie idiotycznego i zalosnego. Taak — pomyslal sobie. Promiennikow pozytronowych tu sie nie zdobedzie. Popatrzyl na slady potwora i zauwazyl nagle, ze poprzeczna szosa nie jest zwyczajna droga, lecz przesieka, waska szczelina w lesie. Drzewa nie przyslanialy nieba jak na pierwszej drodze. Moze go dopedzic? — pomyslal. Zatrzymac, wygasic kociol… Wsluchal sie. W lesie rozlegl sie lomot i trzask. Potwor tarzal sie w gaszczu, jak hipopotam w bagnie. Pozniej loskot silnika znow sie zaczal przyblizac. Potwor wracal. Znow sapanie, ryk, fala smrodu, jazgot i pobrzekiwanie i oto machina mija skrzyzowanie i prze tam, skad dopiero co przyszla… Nie — powiedzial Maksym. — Nie chce z nia zaczynac. Nie lubie zlych zwierzat i barbarzynskich automatow… Poczekal, az potwor zniknie, wyszedl z krzakow, rozpedzil sie i jednym susem przesadzil skazone skrzyzowanie.

Przez jakis czas szedl bardzo szybko i gleboko oddychal uwalniajac pluca od wyziewow zelaznego hipopotama. Potem znow powrocil do kroku marszowego. Myslal o tym, co zobaczyl w ciagu dwoch pierwszych godzin pobytu na swojej zaludnionej wyspie i probowal polaczyc w jedna logicznie spojna calosc wszystkie sprzeczne i przypadkowe obserwacje. Ale bylo to ponad jego sily. Ten swiat wydawal sie bajkowy, a nie rzeczywisty. Bajeczny byl ten las zapchany starym zelastwem, bajkowe istoty gaworzyly w nim niemal ludzkimi glosami; stara, nie uzywana droga — niczym w basni prowadzila do zaczarowanego zamku i niewidzialni, zli czarownicy starali sie przeszkadzac czlowiekowi, ktory trafil w te okolice. Na dalekich rubiezach obrzucili go

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×