meteorytami, a kiedy to nic nie dalo — spalili statek, schwytali w pulapke i poszczuli zelaznym smokiem. Smok okazal sie jednak zbyt stary i glupi, czarownicy juz pewnie spostrzegli swoje potkniecie i teraz szykuja cos nowoczesniejszego…

— Sluchajcie — powiedzial do nich Maksym. — Ja przeciez nie mam zamiaru odczarowywac waszych zamkow i budzic waszych spiacych krolewien, chcialbym tylko zobaczyc sie z ktoryms z was, wystarczajaco poteznym, aby potrafil wyczarowac mi promienniki pozytronowe…

Ale zli czarownicy nie chcieli o niczym slyszec. Najpierw ulozyli w poprzek szosy ogromne zmurszale drzewo, pozniej zniszczyli betonowa nawierzchnie, wykopali w ziemi ogromny dol i napelnili go promieniotworczym blockiem, a kiedy i to nie pomoglo, kiedy komary nie mialy juz sily kasac, wtedy, juz nad ranem, wypuscili z lasu zimna, zla mgle. We mgle Maksymowi zrobilo sie chlodno, wiec zaczal biec dla rozgrzewki. Mgla byla lepka, oleista, zalatywala mokrym metalem i zgnilizna. Wkrotce jednak zapachnialo dymem i Maksym zrozumial, ze gdzies w poblizu plonie zywy ogien.

Wstawal swit i niebo zajasnialo juz poranna szaroscia, kiedy zobaczyl — w bok od drogi — ognisko i niska, kamienna budowle, stara i porosnieta mchem, z zapadnietym dachem i pustymi, czarnymi oknami. Tubylcow nie bylo widac, ale Maksym czul, ze sa gdzies w poblizu, ze niedawno tu byli i ze prawdopodobnie wkrotce wroca. Skrecil z szosy, przeskoczyl przydrozny row i zapadajac sie po kostki w gnijacych lisciach podszedl do ogniska.

Ognisko powitalo go dobrym, pierwotnym cieplem, przyjemnie lechcacym atawistyczne instynkty. Tu wszystko bylo zwyczajne. Mozna bylo nie witajac sie z nikim przykucnac, wyciagnac rece nad ogniem i czekac w milczeniu, az gospodarz tak samo bez slowa poda goracy kes i goracy kubek. Gospodarza wprawdzie nie bylo, ale nad ogniem wisial okopcony kociolek z ostro pachnaca strawa, a troche dalej poniewieraly sie dwie kapoty z grubej tkaniny, brudny, oprozniony do polowy worek z szelkami, ogromne kubki z pogniecionej blachy i jeszcze jakies inne zelazne przedmioty o niejasnym przeznaczeniu.

Maksym usiadl przy ognisku i ogrzal sie patrzac w plomienie. Nastepnie wstal i wszedl do domu. Wlasciwie z calego domu pozostal jedynie kamienny zrab. Przez polamane belki nad glowa przeswitywalo poranne slonce, na zgnile deski podlogi strach bylo wejsc, a po katach rosly kepki malinowych grzybow. Grzyby byly w zasadzie trujace, ale jesli sie je dobrze podpiecze, bedzie je mozna bez obawy zjesc. Zreszta mysl o jedzeniu natychmiast zniknela, kiedy Maksym dojrzal w polmroku pod sciana czyjes kosci przemieszane z wyplowialymi lachmanami. Zrobilo mu sie nieprzyjemnie, odwrocil sie, zszedl po zrujnowanych schodkach, zlozyl dlonie w trabke i wrzasnal na cale gardlo: — Hop, hop, hop, szesciopalczasci! — Echo prawie natychmiast ugrzezlo we mgle pomiedzy drzewami. Nikt nie odpowiedzial, tylko jakies ptaszki nad glowa zapiszczaly zdenerwowanymi glosikami.

Maksym wrocil do ogniska, podrzucil pare galazek do ognia i zajrzal do kociolka. Polewka kipiala. Rozejrzal sie wokolo, znalazl cos w rodzaju lyzki, powachal ja, wytarl trawa i znow powachal… Potem ostroznie zebral szarawe szumowiny i strzasnal je na wegle. Zamieszal zupe, zaczerpnal z brzegu, podmuchal i sprobowal. Okazala sie calkiem niezla, cos w rodzaju polewki z watroby tachorga, tylko bardziej ostra w smaku. Maksym odlozyl lyzke, pieczolowicie, obiema rekami zdjal kociolek z ognia i postawil na trawie. Potem znow sie rozejrzal i powiedzial glosno: — Sniadanie gotowe! — Nie opuszczalo go wrazenie, ze gospodarze sa gdzies tuz obok, ale widzial jedynie nieruchome, mokre od mgly krzewy i czarne, poskrecane pnie drzew. Slyszal zas tylko potrzaskiwanie ognia i pracowite ptasie nawolywania. — No dobrze — powiedzial na glos. — Robcie, jak chcecie, a ja nawiazuje kontakt. — Bardzo szybko zasmakowal w tej strawie. Czy to lyzka byla zbyt wielka, czy tez odwieczne instynkty wziely gore, w kazdym razie ani sie spostrzegl, jak wychleptal trzecia czesc kociolka. Wowczas odsunal sie z zalem od niego, usiadl, starannie wytarl lyzke, ale nie wytrzymal i jeszcze raz zaczerpnal z samego dna tych apetycznych, rozplywajacych sie w ustach brunatnych grudek przypominajacych trepangi, odsunal sie zupelnie, znow wytarl lyzke i polozyl ja w poprzek kociolka.

Wstal, zebral kilka cienkich witek i wszedl do budynku. Ostroznie stapajac po sprochnialych deskach i starajac sie nie patrzec na szczatki pod sciana zaczal zbierac grzyby. Wybieral najbardziej jedrne malinowe glowki i nawlekal je na galazke. Warto by was posolic — myslal — posypac odrobina pieprzu, ale to nic, dla pierwszego kontaktu i tak sie nadacie. Zawiesimy was nad ogniskiem, wszystkie trucizny z was wyparuja i bedziecie smaczniutkie, ze palce lizac… Staniecie sie moim pierwszym wkladem w kulture tej planety, drugim zas beda promienniki pozytronowe…

Nagle w domu zrobilo sie odrobine ciemniej i Maksym od razu wyczul, ze ktos na niego patrzy. Chcial sie natychmiast odwrocic, ale sie opanowal, policzyl do dziesieciu, wolno sie wyprostowal i z przygotowanym zawczasu usmiechem obrocil glowe.

Z okna patrzyla nan dluga, ciemna twarz z wielkimi ponurymi oczami i smetnie opuszczonymi kacikami warg. Patrzyla bez zadnego zainteresowania, bez wrogosci i bez zadowolenia, patrzyla nie na czlowieka z innego swiata, lecz jakby na nieposluszne zwierze domowe, ktore znow wlazlo, gdzie nie nalezy. Przez kilka chwil patrzyli na siebie i Maksym czul, jak smetek promieniujacy z tej twarzy wypelnia dom, zatapia las i cala planete, caly otaczajacy swiat i ze wszystko dokola staje sie nagle szare i placzliwe; ze wszystko juz bylo i bedzie jeszcze wiele razy, ze nie ma zadnej nadziei na wybawienie z tej szarej i placzliwej nudy. Potem w domu zrobilo sie jeszcze ciemniej i Maksym odwrocil sie ku drzwiom.

Stal w nich krepy czlowiek calkowicie obrosniety rudym wlosem. Ubrany byl w brzydki kraciasty kombinezon i swymi szerokimi barami zagradzal cale przejscie. Spomiedzy bujnego rudego zarostu spogladaly na Maksyma klujace niebieskie oczka, bardzo twarde, bardzo zle, a jednak jakies wesole; moze zreszta tylko przez kontrast z plynaca od okna rozpaczliwa melancholia. Ten wlochacz najwidoczniej tez nie pierwszy raz widzial przybyszow z innych swiatow, a w dodatku zwykl byl postepowac z tymi uprzykrzonymi goscmi ostro, szybko i zdecydowanie, bez roznych tam kontaktow i tym podobnych niepotrzebnych komplikacji. Z szyi zwisala mu na skorzanym pasie gruba metalowa rura o nader zlowieszczym wygladzie. Otwor tego narzedzia byl skierowany prosto w zoladek Maksyma. Od razu bylo widac, ze nigdy nie slyszal ani o najwyzszej wartosci, jaka jest zycie ludzkie, ani o Deklaracji Praw Czlowieka, ani o innych podobnie wspanialych wynalazkach najwyzszego humanizmu, ani tez o humanizmie jako takim, gdyby zas ktos mu o tych rzeczach opowiedzial — z pewnoscia by nie uwierzyl.

Maksym nie mial jednak wyboru. Wyciagnal przed siebie witke z nawleczonymi grzybami, usmiechnal sie jeszcze szerzej i powiedzial z przesadna artykulacja: „Pokoj! Przyjazn!” Ponury osobnik zza okna zareagowal na to haslo dlugim belkotliwym zdaniem, po czym opuscil rejon kontaktu i sadzac z dobiegajacych z zewnatrz odglosow zaczal podrzucac suche galezie do ogniska. Skoltuniona ruda broda niebieskookiego zaczela sie poruszac i z miedzianych koltunow posypaly sie jazgotliwe, porykujace dzwieki przypominajace Maksymowi do zludzenia halas zelaznego smoka na skrzyzowaniu.

— Tak! — powiedzial Maksym energicznie kiwajac glowa. — Ziemia! Kosmos! — Wskazal galazka na zenit i rudobrody poslusznie spojrzal na zrujnowany strop. — Maksym! — kontynuowal Maksym dotykajac palcem wlasnej piersi. — Mak-sym! Nazywam sie Maksym! — Aby nie bylo zadnych watpliwosci, walnal sie w piers niczym rozwscieczony goryl. — Maksym!

— Machch-ssym! — wrzasnal rudobrody z dziwnym akcentem.

Nie spuszczajac oczu z Maksyma wystrzelil przez ramie serie zgrzytajacych, jazgotliwych dzwiekow, w ktorych kilkakroc powtorzylo sie slowo „Mach-sym”, w odpowiedzi na co niewidzialny smetny osobnik zaczal wydawac przerazajaco placzliwe dzwieki. Rudobrody wytrzeszczyl niebieskie oczy, rozwarl zoltozeba paszczeke i zarechotal jak szalony. Najwidoczniej cos go bardzo rozbawilo. Gdy sie juz do woli nasmial, wytarl oczy wolna reka, opuscil swoja smiercionosna bron i dal Maksymowi nie pozostawiajacy watpliwosci znak glowa: „No, wychodz!”

Maksym posluchal, wyszedl na ganek i znowu wyciagnal ku rudobrodemu witke z grzybami. Rudobrody wzial galazke, zaczal obracac na wszystkie strony, powachal i wyrzucil.

— O, nie! — sprzeciwil sie Maksym. — Jeszcze bedziecie palce lizac…

Pochylil sie i podniosl galazke. Rudobrody sie nie sprzeciwial. Klepnal Maksyma po plecach, pchnal ku ognisku, nacisnal ramie, posadzil i zaczal cos tlumaczyc. Ale Maksym nie sluchal. Patrzyl na ponuraka, ktory siedzial po drugiej stronie ognia i suszyl jakas wielka, brudna szmate. Jedna noge mial bosa. Bez przerwy poruszal palcami i tych palcow mial piec. Piec, a wcale nie szesc.

Rozdzial II

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×