Gaj siedzac na brzezku lawki pod oknem polerowal mankietem godlo na berecie i patrzyl, jak kapral Waribobu wypisuje mu dokumenty podrozne. Kapral trzymal glowe przechylona na bok, oczy wytrzeszczyl, lewa reke polozyl na stole przytrzymujac blankiet z czerwona obwodka, prawa zas bez pospiechu stawial kaligraficznie litery. Niezle mu to wychodzi — myslal Gaj z niejaka zazdroscia. Stary zatramencialy pryk: dwadziescia lat w legionie i ciagle gryzipiorek. Patrzcie go, jak to galy wytrzeszcza… Zaraz jeszcze i jezor wywali… Duma brygady… Nie mowilem… Jezyk tez ma upaprany atramentem. Bywaj zdrow, Waribobu, ty stary kalamarzu, wiecej sie juz nie zobaczymy. W ogole to jakos smutno mu stad odjezdzac: chlopaki sie niezle dobraly, panowie oficerowie tez, no i sama sluzba pozyteczna, honorowa… Gaj pociagnal nosem i wyjrzal przez okno.

Za oknem wiatr niosl bialy kurz po szerokiej, gladkiej ulicy bez chodnikow, wylozonej starymi szesciokatnymi plytami; bielaly sciany dlugich, jednakowych domow administracji i personelu inzynieryjnego; ulica szla, oslaniajac sie przed kurzem i przytrzymujac spodniczke, pani Idoja, dama pulchna i reprezentacyjna, mezna kobieta, ktora nie zawahala sie podazyc wraz z dziecmi za panem brygadierem w te niebezpieczne okolice. Wartownik przed budynkiem komendantury, nowicjusz w sztywnym prochowcu i berecie naciagnietym na uszy, poderwal sie przed nia na bacznosc. Potem przejechaly dwie ciezarowki z katorznikami. Pewnie na szczepienia… Racja, w leb go, niech sie nie rozglada: to nie wycieczka…

— Jak ty sie wlasciwie piszesz? — zapytal Waribobu. — Gaal? Czy moze zwyczajnie Gal?

— Nie, panie kapralu — powiedzial Gaj. — Nazywam sie Gaal.

— Szkoda — powiedzial Waribobu, ssac w zadumie obsadke. — Gdyby bylo mozna „Gal”, jak raz by sie zmiescilo w linijce…

Pisz, pisz, gryzipiorku — pomyslal Gaj. — Nie ma co linijek oszczedzac. I to sie nazywa kapral… Guziki zasniedziale, ladny mi kapral. Masz dwie blachy, a strzelac porzadnie sie nie nauczyles, przeciez wszyscy o tym wiedza…

Drzwi sie otworzyly i do kancelarii szybkim krokiem wszedl pan rotmistrz Toot ze zlocista opaska dyzurnego na rekawie. Gaj poderwal sie i stuknal obcasami. Kapral uniosl siedzenie, ale pisac nie przestal…

— Aha… — rzekl pan rotmistrz zdzierajac ze wstretem z twarzy pochlaniacz kurzu. — Szeregowy Gaal. Wiem, wiem, porzucacie nas. Szkoda. Ale gratuluje. Mam nadzieje, ze w stolicy bedziecie sluzyc z rowna gorliwoscia. — Tak jest, panie rotmistrzu! — powiedzial Gaj z takim przejeciem, ze az go w nosie zaszczypalo. Bardzo lubil pana rotmistrza Toota, wyksztalconego oficera, dawnego profesora gimnazjum. Okazuje sie, ze i pan rotmistrz go wyroznial.

— Mozecie usiasc — powiedzial pan rotmistrz idac za barierke w kierunku swojego biurka. Na stojaco pobieznie przejrzal papiery i chwycil sluchawke. Gaj skromnie odwrocil sie w strone okna.

Na ulicy nic sie nie zmienilo. W zwartym szyku podreptal na obiad jego wlasny drugi pluton. Gaj odprowadzil go smutnym wzrokiem. Wejda zaraz do kantyny, kapral Serembesz rozkaze zdjac berety, chlopaki rykna trzydziestoma gardzielami Dziekczynne Slowo, a nad kotlami unosi sie juz para, blyszcza miski i stary kumpel Doga jest gotow wypalic swoj koronny kawal o zolnierzu i kucharce… Jak Boga kocham, szkoda odjezdzac. Sluzba tu niby niebezpieczna i zarcie podle, wciaz te same konserwy i klimat niezdrowy, ale mimo to… Tu w kazdym razie wiesz na pewno, ze jestes potrzebny, tutaj wlasna piersia oslaniasz kraj przed zlowrogim naporem z poludnia. Ilu tu juz czlowiek pochowal przyjaciol. Za osiedlem jest caly zagajnik tyczek z zardzewialymi helmami… A z drugiej strony — stolica! Tam nie posla pierwszego z brzegu, a jezeli juz posylaja, to nie na wypoczynek… Tam podobno z Palacu Chorazych widac wszystkie place cwiczen, tak ze kazda zbiorke obserwuje ktorys z Plomiennych, to znaczy niekoniecznie obserwuje, ale zdarza sie, ze spojrzy od czasu do czasu. Gajowi zrobilo sie goraco: wyobrazil sobie nagle, ze wywolano go przed front plutonu, a on juz przy drugim kroku sie potknal i rabnal nosem pod nogi dowodcy, zajazgotal automatem po kamiennym bruku, oferma jakas, i w dodatku beret mu sie nie wiadomo gdzie zapodzial. Zlapal powietrze i obejrzal sie ukradkiem. Nie daj Boze! Taak, stolica! Wszyscy sa pod ich okiem. Ale to nic, inni przeciez jakos sobie radza. W dodatku mieszka tam siostrzyczka Rada, narwany wuj ze swymi starozytnymi gratami i swoimi przedpotopowymi zolwiami. Alez stesknilem sie za wami, moi wy kochani!…

Znowu wyjrzal przez okno i zaskoczony otworzyl usta. Ulica w kierunku komendantury szlo dwoch facetow. Jednego znal. To byl ryzy pyskacz Zef, z tych szczegolnie niebezpiecznych, starszy sto czternastego oddzialu saperow, skazaniec zatrudniony przy oczyszczaniu trasy. A drugi wygladal jak strach na wroble i to przerazliwy. Chlop jak dab, goly, mlody, caly brazowy, zdrowy jak byk, ubrany tylko w jakies krotkie spodenki z blyszczacego materialu. Zef niosl swoja armate, ale nie wygladalo na to, zeby konwojowal tego obcego. Szli obok siebie i obcy idiotycznie wymachujac rekami bez przerwy cos Zefowi tlumaczyl, a ten tylko parskal i wygladal na zbaranialego. Jakis dzikus — pomyslal Gaj. — Tylko skad on sie wzial na trasie? Moze niedzwiedzie go wychowaly? Bywaly takie wypadki. Calkiem na to wyglada: o, jakie muskuly!…

Patrzal, jak ta para podeszla do wartownika. Zef ocierajac pot z geby zaczal cos tlumaczyc, a wartownik, nowicjusz przeciez, nie zna Zefa i wpycha mu automat pod zebro, najwidoczniej kaze odejsc na regulaminowa odleglosc. Goly chlopak na ten widok wlacza sie do rozmowy. Rece mu az lataja, a twarz to ma juz zupelnie dziwna: w zaden sposob nie mozna uchwycic wyrazu, slowo daje… No to czesc, teraz i wartownik zglupial. Zaraz podniesie alarm. Gaj sie odwrocil.

— Panie rotmistrzu — powiedzial — melduje poslusznie, ze tam starszy sto czternastego kogos przyprowadzil. Moze raczy pan spojrzec?

Pan rotmistrz podszedl do okna, popatrzyl, brwi mu powedrowaly na czolo. Pchnal rame, wychylil sie i krzyknal dlawiac sie kurzem:

— Wartownik! Przepuscic!

Gaj zamykal okno, kiedy w korytarzu zatupotalo i Zef ze swym cudacznym towarzyszem wszedl boczkiem do kancelarii. Za nimi, popychajac ich do przodu — wpadl dowodca warty i jeszcze dwoch chlopakow ze zmiany czuwajacej. Zef wyprezyl sie na bacznosc, odkaszlnal i wytrzeszczywszy na rotmistrza bezwstydne niebieskie slepia zachrypial:

— Melduje sie starszy sto czternastego oddzialu skazanych. Na trasie zatrzymano tego oto czlowieka. Wszystko wskazuje na to, ze jest nienormalny, panie poruczniku: zre trujace grzyby, nie rozumie ani slowa, gada niezrozumiale i chodzi, jak sam pan rotmistrz raczy zauwazyc, nago.

Poki Zef meldowal, zatrzymany szybko obiegal oczyma pomieszczenie, dziwnie i niesamowicie i usmiechajac sie do wszystkich obecnych, a zeby mial biale jak cukier. Pan rotmistrz zalozyl rece do tylu, zblizyl sie i obejrzal go od stop do glow.

— Kim jestescie? — zapytal.

Zatrzymany usmiechnal sie jeszcze niesamowiciej, postukal sie dlonia po piersi i niezrozumiale powiedzial cos w rodzaju „mach-sym”. Dowodca warty zarzal, wartownicy zachichotali i pan rotmistrz tez sie usmiechnal. Gaj nie od razu zrozumial, o co chodzi, dopiero pozniej przypomnial sobie, ze w zlodziejskim zargonie „mach-sym” znaczy „lyknal noz”.

— Najwidoczniej to ktos z waszych — powiedzial rotmistrz do Zefa.

Zef pokrecil glowa, wytrzasajac ze swego brodziska kleby kurzu.

— Nie, panie rotmistrzu — powiedzial. — Mach-sym to niby jego imie, bo tak sie sam nazywa, a zlodziejskiego zargonu nie rozumie. Wiec to nie jest nasz.

— Pewnie wyrodek — powiedzial dowodca warty. Pan rotmistrz spojrzal na niego zimnym wzrokiem. — Goly… — przejetym glosem wyjasnil dowodca warty i zaczal sie cofac do drzwi. — Czy moge sie odmeldowac, panie rotmistrzu? — zapytal.

— Mozecie isc — powiedzial rotmistrz. — Poslijcie tam kogos po lekarza sztabowego, pana Zogu… Gdziescie go zlapali? — zapytal Zefa.

Zef zameldowal, ze dzisiejszej nocy razem ze swoim oddzialem przeczesywal kwadrat 23/07, zniszczyl cztery samobiezne stanowiska ogniowe i jeden automat o nieznanym przeznaczeniu, stracil dwoch ludzi przy wybuchu i wszystko bylo w porzadku. Okolo siodmej rano do jego ogniska szosa biegnaca przez las nadszedl ten oto osobnik. Zauwazyli go z daleka, obserwowali ukryci w krzakach, a pozniej w sprzyjajacym momencie zatrzymali. Zef wzial go poczatkowo za zbiega, pozniej uznal, ze to nie zbieg, lecz wyrodek i juz mial zamiar strzelac, ale sie rozmyslil, gdyz ten czlowiek… W tym miejscu Zef niezdecydowanie poruszyl broda i zakonkludowal: — Gdyz stalo sie dla mnie jasne, ze to nie jest wyrodek.

— Skad ta pewnosc? — zapytal pan rotmistrz, a zatrzymany stal nieruchomo z rekami splecionymi na poteznych piersiach i spogladal to na niego, to znow na Zefa.

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×