– Kiedys przyjaciele mowili na mnie Peter. A wiec Peter Strazak, to musi wystarczyc Francisowi Mewie.

– Dobrze – zgodzil sie Francis.

– System nadawania imion troche tu wszystko ulatwia, zobaczysz. Chudego juz znasz. Dla kogos, kto tak wyglada, trudno o bardziej oczywista ksywe. Poznales tez braci Moses, z tym ze wszyscy nazywaja ich tu Duzym Czarnym i Malym Czarnym, co tez wydaje sie stosownym rozroznieniem. A Pigula… to przezwisko latwiej wymowic i dobrze pasuje do naszego doktora, zwazywszy na jego podejscie do leczenia. Kogo jeszcze spotkales?

– Pielegniarki na zewnatrz, za kratami…

– Ach, panna Blad i panna Czujna?

– Wright i Winchell.

Zgadza sie. Sa tez inne, na przyklad siostra Mitchell, czyli Narzekalska, i siostra Smith, czyli Oscista, bo wyglada troche jak nasz Chudy, i Krotka Blond, piekna kobieta. Jest tez psycholog Evans, zwany panem Zlym, ktorego juz niedlugo poznasz, bo to on mniej czy bardziej rzadzi tym dormitorium. A wredna sekretarka Piguly nazywa sie Lewis, ale ktos nazwal ja Laska, czego ona najwyrazniej nie znosi, ale nie moze na to nic poradzic, bo przezwisko przylgnelo do niej tak samo jak te ciasne sweterki, ktore nosi. Niezla z niej laska*. To moze sie wydawac skomplikowane, ale polapiesz sie w kilka dni. Francis rozejrzal sie szybko.

– Wszyscy tutaj to wariaci? – szepnal.

Strazak pokrecil glowa.

– To szpital dla wariatow, Mewo, ale nie kazdy tu jest wariatem. Niektorzy to po prostu starzy i zdziwaczali ludzie. Inni sa opoznieni w rozwoju, wiec wolno sie orientuja, ale za co dokladnie tu trafili, to dla mnie tajemnica. Jeszcze inni maja chyba po prostu depresje. Albo slysza glosy. Ty slyszysz glosy, Mewo?

Francis nie wiedzial, co odpowiedziec. Mial wrazenie, ze gdzies gleboko w nim toczy sie debata; slyszal rzucane argumenty, przeskakujace miedzy stronami jak iskry miedzy elektrodami.

– Nie powiem – odparl z wahaniem.

Strazak kiwnal glowa.

– Sa rzeczy, ktore najlepiej zachowywac dla siebie. – Objal Francisa ramieniem i poprowadzil do drzwi. – Chodz, oprowadze cie po naszym nowym domu.

– A ty slyszysz glosy, Peter? – spytal Francis. Strazak pokrecil glowa.

– Nie.

– Nie?

– Nie. Ale moze by bylo dobrze, gdybym slyszal – wyznal. Usmiechal sie samymi kacikami ust w sposob, ktory Francis mial juz niedlugo dobrze poznac; usmiech ten mowil wiele o samym Strazaku. Ten czlowiek dostrzegal zarowno smutek, jak i wesolosc w rzeczach, na ktore inni nie zwracali uwagi.

– Jestes wariatem? – zapytal Francis. Strazak zasmial sie cicho.

– A ty jestes, Mewa? Francis wzial gleboki oddech.

– Moze – odparl. – Nie wiem. Strazak pokrecil glowa.

* W oryginale przezwiska tych osob brzmia podobnie do ich nazwisk, czego jednak nie sposob przelozyc na jezyk polski. Czytelnikom znajacym angielski zdradze jednak, ze panny Wright i Winchell przezwane zostaly pannami Wrong i Watchful, siostra Mitchell to siostra Bitch-All, panne Lewis nazywano panna Luscious, a doktor Gulptilil zostal doktorem Gulp-a-pillem. Pracownika spolecznego Evansa zas pacjenci nazywali panem Evil (przyp. tlum.).

– Nie wydaje mi sie. Nie wydawalo mi sie tez, kiedy cie pierwszy raz zobaczylem. Nie jestes przynajmniej powaznie szurniety. Moze troche, ale co w tym zlego?

Francis kiwnal glowa. Slowa Strazaka dodaly mu otuchy.

– Ale co z toba? – ciagnal.

Strazak zawahal sie.

– Jestem czyms o wiele gorszym – powiedzial po chwili. – Dlatego tu trafilem. Maja stwierdzic, co ze mna nie tak.

– Co moze byc gorszego od bycia wariatem? – spytal Francis.

Strazak odkaszlnal.

– Chyba nic sie nie stanie, i tak bys sie dowiedzial, wczesniej czy pozniej. Zabijam ludzi.

I z tymi slowami wyprowadzil Francisa na szpitalny korytarz.

Rozdzial 4

I to chyba by bylo na tyle. Duzy Czarny powiedzial, zebym sie nie zaprzyjaznial, zebym uwazal, pilnowal wlasnego nosa i przestrzegal zasad, a ja z calych sil staralem sie dostosowac do jego rad, za wyjatkiem tej pierwszej; kiedy o tym mysle, zastanawiam sie, czy w tym punkcie tez nie mial przypadkiem racji. Ale szalenstwo to takze najgorszy rodzaj samotnosci, a ja bylem szalony i samotny, kiedy wiec Strazak mnie przygarnal, z radoscia przyjalem jego przyjazn; zaglebilismy sie w swiat Szpitala Western State i nie pytalem Petera, co mial na mysli, kiedy powiedzial to, co powiedzial, chociaz domyslalem sie, ze niedlugo sie tego dowiem. W szpitalu bowiem wszyscy mieli jakies tajemnice, ale malo komu udawalo sie zachowac je dla siebie.

Moja mlodsza siostra zapytala mnie raz, dlugo po tym, jak juz zostalem wypuszczony, co bylo w szpitalu najgorsze. Po zastanowieniu odpowiedzialem: rutyna. Szpital istnial jako uklad drobnych, niepowiazanych ze soba chwil, ktore razem wziete nie skladaly sie zupelnie na nic. Stworzono je tylko i wylacznie po to, by polaczyc poniedzialek z wtorkiem, wtorek ze sroda i tak dalej, tydzien po tygodniu, miesiac po miesiacu. Wszyscy moi wspoltowarzysze niedoli zostali wysiani do szpitala przez rzekomo pragnacych ich dobra krewnych albo bezduszny i nieskuteczny system opieki spolecznej, po pobieznej rozprawie sadowej, w ktorej czesto nawet nie uczestniczylismy, na okres trzydziestu lub szescdziesieciu dni. Szybko jednak przekonalismy sie, ze terminy te byly takimi samymi zludzeniami jak glosy w naszych glowach, bo szpital mogl przedluzac wyrok sadu tak dlugo, jak dlugo uwazano cie za zagrozenie dla innych, a w naszym przypadku uwazano tak zawsze. Tak wiec trzydziestodniowy okres leczenia latwo mogl sie zamienic w dwudziestoletni pobyt w szpitalu. Rownia pochyla, od psychozy do starczej demencji. Niedlugo po przybyciu do szpitala dowiadywalismy sie, ze jestesmy jak przestarzala amunicja, magazynowana tak, zeby nikomu nie rzucala sie w oczy, rdzewiejaca z kazda uplywajaca chwila i coraz bardziej grozaca wybuchem. Pierwsza rzecza, jaka docierala do czlowieka zamknietego w Szpitalu Western State, bylo najwieksze z rzadzacych tam klamstw – nikt tak naprawde nie pomagal ci w powrocie do zdrowia, do domu. Duzo mowiono i duzo robiono, rzekomo by pomoc ci sie przystosowac, ale wszystko to byla fikcja na pokaz, jak urzadzane od czasu do czasu komisje zwolnien. Szpital byl niczym smola na drodze. Trzymal cie w miejscu. Pewien slawny poeta napisal kiedys – calkiem ladnie i naiwnie - ze dom to miejsce, w ktorym zawsze jestes mile widziany. Moze dla poetow, ale nie dla szalencow. Szpital istnial po to, by trzymac cie z dala od swiata normalnych. Bylismy wszyscy spetani lekami, ktore przytepialy nam zmysly, wyciszaly glosy, ale nigdy nie pomagaly poradzic sobie z halucynacjami, takze w korytarzach niosly sie echem rozedrgane zwidy i omamy. Najgorszym zlem bylo jednak to, jak szybko sie z nimi pogodzilismy. Po kilku dniach w szpitalu nie przeszkadzalo mi juz, kiedy maly Napoleon stawal przy moim lozku i zaczynal z ozywieniem opowiadac o ruchach wojsk pod Waterloo, i o tym, ze gdyby tylko brytyjskie czworoboki pekly pod natarciem jego kawalerii albo gdyby Bluchera cos zatrzymalo po drodze, albo gdyby stara gwardia nie ugiela sie pod gradem szrapneli i karabinowych kul, cala Europa zmienilaby sie na zawsze. Nigdy nie mialem calkowitej pewnosci, czy Napoleon naprawde uwazal sie za francuskiego cesarza, choc chwilami tak wlasnie sie zachowywal, czy po prostu wszystko to wynikalo z jego obsesji, bo byl malym czlowieczkiem zamknietym w wariatkowie, z nami wszystkimi, i bardziej niz czegokolwiek innego chcial w swoim zyciu czegos dokonac.

Wszyscy chcielismy; to byla nasza najwieksza nadzieja i marzenie – pragnelismy byc kims. Dreczyla nas jednak nieuchwytnosc tego celu, dlatego wybralismy zamiast niego zludzenia. Na moim pietrze mielismy szesciu Jezusow czy przynajmniej ludzi, ktorzy twierdzili, ze sa w stanie bezposrednio sie z Nim komunikowac; jednego Mahometa, ktory trzy razy dziennie padal na kolana i modlil sie do Mekki, chociaz czesto

Вы читаете Opowiesc Szalenca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×