drzwi do swiata ostrych i surowych swiatel. Jechali korytarzem, kolka noszy piszczaly na linoleum i na poczatku Francis widzial tylko szary, laciaty sufit. Byl swiadom, ze na korytarzu sa tez inni ludzie, ale za bardzo sie bal, zeby sie do nich odwrocic. Zamiast tego wbijal wzrok w sufit i liczyl swietlowki, pod ktorymi przejezdzal. Kiedy dotarli do czwartej, sanitariusze staneli. Francis zdal sobie sprawe, ze ktos podszedl do noszy.

– W porzadku, panowie – uslyszal tuz nad glowa. – Przejmiemy go.

Potem nagle pojawila sie nad nim wielka, okragla, czarna twarz, pokazujaca w usmiechu szeroki rzad nierownych zebow. Twarz wystawala z bialego pielegniarskiego kitla, na pierwszy rzut oka o kilka numerow za malego.

– W porzadku, panie Francis Xavier Petrel. Nie bedzie pan nam sprawial zadnych problemow, prawda?

Mezczyzna mowil spiewnym tenorem, tak ze jego slowa zawieraly tyle samo grozby, ile rozbawienia. Francis nie wiedzial, co odpowiedziec.

Z drugiej strony noszy w jego polu widzenia pojawila sie niespodziewanie druga czarna twarz.

– Nie wydaje mi sie, zeby ten chlopak robil nam trudnosci – oznajmil drugi mezczyzna. – Ani troszenke. Zgadza sie, panie Petrel?

On tez mowil z lekkim poludniowym akcentem.

Powiedz im, ze tak! - krzyknal glos w uchu Francisa.

Francis sprobowal pokiwac glowa, ale mial klopoty z poruszaniem szyja.

– Nie bede robil problemow – wykrztusil. Slowa zabrzmialy chrapliwie i szorstko, ale cieszyl sie, ze moze mowic. Dodalo mu to troche otuchy. Przez caly dzien bal sie, ze z jakiegos powodu w ogole straci mozliwosc porozumiewania sie.

– To dobrze, panie Petrel. Zdejmiemy pana z noszy. Potem usiadziemy, grzecznie i spokojnie, na wozku. Jasne? Ale kajdanek z rak i nog na razie nie zdejmiemy. Najpierw pogada pan z lekarzem. Moze da cos, zeby sie pan od razu uspokoil. Wyluzowal. A teraz spokojnie. Siadamy, niech pan zsunie nogi.

Rob, co ci kaza!

Zrobil, co mu kazano.

Zakrecilo mu sie w glowie i przez chwile mial wrazenie, ze sie chwieje. Poczul, ze za ramie lapie go wielka dlon. Odwrocil sie i zobaczyl, ze pierwszy pielegniarz jest olbrzymi, mierzy dobrze ponad dwa metry i wazy ze sto piecdziesiat kilo. Mezczyzna mial poteznie umiesnione ramiona i nogi jak beczki. Jego partner byl zylastym, chudym czlowieczkiem, przy swoim koledze prawie karlem. Nosil krotka brodke i fryzure afro, ktora nie powiekszala jednak jego mizernej postury. We dwoch mezczyzni posadzili Francisa na wozku.

– W porzadku – odezwal sie maly. – Jedziemy do lekarza. Nic sie pan nie boi. Teraz moze sie wydawac, ze jest fatalnie, zle i paskudnie, ale niedlugo bedzie lepiej. Ma pan to jak w banku.

Francis mu nie uwierzyl. W ani jedno slowo.

Pielegniarze zawiezli go do malej poczekalni. Tam, za stalowym, szarym biurkiem siedziala sekretarka; kiedy wszyscy trzej pojawili sie w drzwiach, podniosla wzrok. Robila wrazenie rzeczowej, sztywnej osoby. Byla w srednim wieku, ubrana w obcisly niebieski kostium. Miala troche za mocno utapirowane wlosy, troche zbyt mocno podkreslone oczy i zbyt blyszczace usta, co nadawalo jej niespojny wyglad pol bibliotekarki, pol dziwki.

– Pan Petrel, tak? – zwrocila sie szorstkim tonem do dwoch czarnych pielegniarzy, chociaz dla Francisa bylo oczywiste, ze sekretarka nie oczekuje odpowiedzi, bo juz ja zna. – Mozecie wejsc, doktor czeka.

Przejechali przez nastepne drzwi do nastepnego pomieszczenia troche przytulniejszego; dwa okna na tylnej scianie wychodzily na dziedziniec. Widac bylo chwiejacy sie na wietrze dab, za nim zas w oddali inne budynki, ceglane, z czarnymi, lupkowymi dachowkami, zlewajace sie z ponura czernia nieba. Pod oknami stalo olbrzymie drewniane biurko. W rogu pokoju byl regal z ksiazkami, a na szarej wykladzinie, przed ciemnoczerwonym, orientalnym dywanikiem staly dwa miekkie fotele. Na scianie, obok portretu prezydenta Cartera, wisialo zdjecie gubernatora. Francis blyskawicznie obejrzal to wszystko, krecac na wszystkie strony glowa. Jego wzrok jednak szybko spoczal na niskim mezczyznie, ktory wstal zza biurka, kiedy pielegniarze wepchneli pacjenta do gabinetu.

– Dzien dobry, panie Petrel. Jestem doktor Gulptilil – powiedzial energicznie wysokim, prawie dzieciecym glosem.

Doktor byl mocno zaokraglony, zwlaszcza w barkach i w pasie; przypominal scisniety balonik. Byl Hindusem albo Pakistanczykiem. Na szyi mial ciasno zawiazany, jaskrawoczerwony krawat. Nosil lsniaca czystoscia biala koszule, ale niedopasowany, szary garnitur mial wystrzepione mankiety. Doktor sprawial wrazenie czlowieka, ktory stracil zainteresowanie swoim wygladem w trakcie porannego ubierania sie do pracy. Nosil grube okulary w czarnych oprawkach, a zaczesane do tylu wlosy zawijaly mu sie nad kolnierzem. Francis mial trudnosci z okresleniem wieku lekarza. Doktor lubil podkreslac kazde slowo machnieciem reki, tak wiec jego mowa wygladala jak popis dyrygenta.

– Dzien dobry – odezwal sie Francis niepewnie.

Uwazaj, co mowisz! – krzyknal jeden z glosow.

– Wie pan, dlaczego tu trafil? – zapytal doktor. Wydawal sie tym autentycznie zainteresowany.

– Nie jestem pewny – odparl Francis.

Doktor Gulptilil zajrzal w karte.

– Najwyrazniej przestraszyl pan kilka osob – powiedzial powoli. – A one chyba uwazaja, ze potrzebuje pan pomocy.

Mowil z delikatnym brytyjskim akcentem, angielszczyzna, ktora zerodowala przez lata spedzone w Stanach Zjednoczonych. W pokoju bylo cieplo; jeden z grzejnikow pod oknem syczal.

Francis pokiwal glowa.

– To byla pomylka – oznajmil. – Nie chcialem. Wszystko troche wymknelo mi sie spod kontroli. Naprawde to byl wypadek. Zwykly blad w ocenie. Chcialbym wrocic do domu. Przepraszam. Obiecuje, ze sie poprawie. Bardzo sie poprawie. To byla pomylka. Nic nie znaczyla. Naprawde. Przepraszam.

Doktor pokiwal glowa, ale raczej nie w reakcji na odpowiedz Francisa.

– Czy slyszy pan w tej chwili glosy? – zapytal. Powiedz, ze nie!

– Nie.

– Nie?

– Nie.

Powiedz mu, ze nie wiesz, o czym mowi! Powiedz, ze nigdy nie slyszales zadnych glosow.

– Nie do konca rozumiem, o co panu chodzi z tymi glosami – powtorzyl Francis.

Bardzo dobrze!

– Pytam, czy slyszy pan glosy osob fizycznie nieobecnych. Czy moze slyszy pan to, czego nie slysza inni?

Francis gwaltownie pokrecil glowa.

– To by bylo wariactwo – obruszyl sie. Zaczynal czuc sie troche pewniej.

Doktor przyjrzal sie karcie, potem znow podniosl wzrok na Francisa.

– A wiec dlaczego czlonkowie pana rodziny wiele razy zauwazyli, ze nie wiadomo do kogo pan mowi?

Francis poruszyl sie na wozku, zastanawiajac sie nad pytaniem.

– Moze cos im sie pomylilo? – W jego glosie znow pojawila sie niepewnosc.

– Nie sadze – odparl doktor.

– Nie mam wielu przyjaciol – dodal Francis ostroznie. – Ani w szkole, ani w sasiedztwie. Inne dzieci zawsze zostawialy mnie w spokoju. Dlatego czesto mowie do siebie. Moze to wlasnie zauwazyli.

Doktor pokiwal glowa.

– Po prostu mowil pan do siebie?

– Tak. Zgadza sie – powiedzial Francis. Troche sie uspokoil. Dobrze, bardzo dobrze. Badz tylko ostrozny.

Doktor drugi raz zajrzal w papiery. Lekko sie usmiechal.

– Ja tez czasami mowie do siebie – przyznal.

– Prosze bardzo, sam pan widzi – odparl Francis. Zadrzal troche i poczul dziwny przyplyw ciepla i zimna jednoczesnie, jakby zla pogoda z zewnatrz w jakis sposob dostala sie tu za nim i pokonala pracowicie tloczacy cieplo grzejnik.

– Ale kiedy ja mowie do siebie, to nie jest rozmowa, panie Petrel. To bardziej przypomnienie, na zasadzie „Kupic mleko” albo wykrzyknik, na przyklad „Au!”, „Cholera!”, a czasami, musze przyznac, jeszcze grubsze slowa.

Вы читаете Opowiesc Szalenca
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×