dawek gorzkiej zoladkowej samego siebie na tamten swiat wyprawie. Wyliczylem, ze do mety brakuje mi gora piec butelek, dwa i pol litra do ostatniego tchu, tego bylem absolutnie pewien. Poza wszystkim, poza scislym, nie szacunkowym wyliczeniem byla jeszcze dodatkowa szansa i nadzieja: nie bylo wykluczone, bylo calkiem mozliwe, ze ducha wyzione juz po trzeciej flaszce. (W takim wypadku pozostale dwie bym zapisal pogrzebnikom moim, uczestnikom stypy po mnie).

Ale teraz (Teraz, czyli kiedy? Teraz! Teraz, kiedy w czarnej bluzce i zielonych spodniach biegniesz w moim kierunku), teraz nie bylo cichosci serca, teraz serce moje wrzalo jak najwieksze wodospady swiata.

Tyle razy chcialem opisac historie czlowieka podnoszacego sie z upadku, tyle razy, niezliczona ilosc razy, ze gdy wreszcie niepojetym zbiegiem okolicznosci sam podnosilem sie z upadku, gdy sam bylem podnoszony z upadku, gdy czyjas widzialna albo niewidzialna dlon wyjmowala mnie z przepastnego dolka, nie umialem za wlasnym podnoszeniem sie nadazyc. Nie jestem w stanie opisac wlasnego wyzwolenia jako serii przekonujacych wydarzen, nie potrafie dac ewolucyjnej historii wlasnego zmartwychwstania – daje jedynie te epifaniczne wersy, ale tez zmartwychwstanie moje bylo niczym epifania, bylo niczym haiku, bylo niczym jeden nieomylny jak blyskawica wers.

Dziesiecioleciami chlalem niczym bydle nieczyste, przez dziesieciolecia bylem pijany jak bydle nieczyste i w ciagu kilku godzin bez zaslugi wytrzezwialem. Bez zaslugi? Nie, radykalnie odrzucam wszelka kokieterie. Moja zasluga byla moja rozpacz, moja zasluga byly moje modlitwy i moja zasluga jest moja milosc.

Jeszcze pol roku, a moze jeszcze tydzien temu plywalem gleboko pod lodem w zamarznietym stawie, woda gestniala od snieznego igliwia, nad moja stygnaca glowa scisle do siebie przylegaly kry. Nie bylo odrobiny swiatla. Bylem zamarzajacym na kosc kosciotrupem i bylem rozczarowany stereotypowa fabula wlasnej agonii, wszystko szlo tak, jak tysiac razy o tym czytalem: przymknalem zamarzajace powieki i zaczelo mi sie przypominac cale moje zmarnowane zycie, dobry traf chcial jednak, ze na poczatek przypomniala mi sie pilka nozna i przypomnialy mi sie wszystkie bramki strzelone w dziecinstwie, i ujrzalem zolta wegierska futbolowke, jak wpada po moim uderzeniu do bramki na stadionie Startu w Wisle, i do wszystkich bramek prowizorycznie wytyczonych na krakowskich Bloniach, i przypomniala mi sie bramka strzelona glowa na lace pod schroniskiem na Markowych Szczawinach, i przypomnialy mi sie bramki strzelone w sali gimnastycznej na Powazkach. Przypomnialy mi sie wszystkie moje pilkarskie sny, koszmary, majaczenia i juz we snie przedsmiertnym uginalem bezwiednie prawa noge, tak jakbym chcial ostatni raz skierowac widmowa pilke do widmowej bramki, i pieta moja dotknela zamarznietej bocznej linii ostatniego kregu, odbilem sie, tak jest, jakkolwiek to brzmi, a brzmi to kiepsko: odbilem sie. Powtarzam jednak – bylem rozczarowany fabula agonii, a fabula ocalenia nie okazywala sie lepsza, tez byla niewyszukana jak powiesc dla kucharek.

Dotknalem stopa bocznej linii, odbilem sie i wpierw wolno, a potem coraz predzej wstepowalem w gore i po niedlugiej chwili: wiedzialem. Wiedzialem, ze przebije najciemniejsze warstwy, ze o wlasnych silach przejde przez zamarzniete kry. I przeplynalem, i przeszedlem, i jestem. I jestem posrod wielkich, sierpniowych pol, i ty jestes ze mna.

Pod wieczor na werandzie z rozleglym widokiem bedziemy pic herbate. Nasze dusze nigdy stad nie odejda i nigdy tu nie usna.

Вы читаете Pod mocnym aniolem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×