— Aha — odrzekla Wezyca. — Rozumiem, ze ciagle jestem dla ciebie kims obcym, a moze nawet uwazasz mnie za wroga.

— Moje imie moze poznac tylko prawdziwy przyjaciel — powtorzyl mezczyzna. — Nie chcialbym cie urazic, ale ty po prostu tego nie rozumiesz. Znajomy i przyjaciel to nie to samo. A my wysoko cenimy przyjazn.

— Na tych terenach chyba szybko mozna sie przekonac, czy ktos na to miano zasluguje.

— Bardzo rzadko nawiazujemy przyjaznie, poniewaz laczy sie to z wielkimi zobowiazaniami.

— A wiec przyjazni nalezy sie bac?

Mezczyzna na moment sie zamyslil.

— Boimy sie raczej zdrady. Nielojalnosc przyjaciela jest czyms bardzo bolesnym — odpowiedzial.

— Zostales kiedys zdradzony?

Spojrzal na nia uwaznie, jakby sprzeniewierzyla sie zasadom przyzwoitosci.

— Nie — odparl glosem rownie beznamietnym jak jego twarz.

— Zaden przyjaciel mnie nie zdradzil. Ja nigdy nie mialem przyjaciela.

Wezyca byla zaskoczona.

— To bardzo smutne — powiedziala i zamilkla, probujac ogarnac mysla przyczyny, ktore sklonily tych ludzi do osiedlania sie w takim odosobnieniu. Porownywala tez swoja przymusowa samotnosc z ich samotnoscia z wyboru. — Na imie mi Wezyca — oznajmila. — Mozesz sie tak do mnie zwracac, jesli to slowo w ogole przejdzie ci przez gardlo. Do niczego cie to nie zobowiazuje.

Mlody mezczyzna chcial cos powiedziec. Moze bal sie, ze ja obrazil, a moze chcial bronic swoich zwyczajow. Tak sie jednak zlozylo, ze dokladnie w tej chwili Mgla zaczela wyrywac sie z ich uscisku i musieli ja przytrzymac, zeby nie zrobila sobie krzywdy. Jak na swoja imponujaca dlugosc kobra byla raczej chuda, lecz za to bardzo silna, a konwulsje, ktore teraz ja ogarnely, przewyzszaly swoim natezeniem wczesniejsze drgawki. Malo brakowalo, a wyrwalaby sie z dloni Wezycy, ktorej uchwyt nie pozwolil kobrze rowniez rozlozyc swojego kaptura. Mgla rozchylila szczeki i zasy-czala, ale z jej zebow nie splynela nawet jedna kropla jadu.

Owinela sie potem wokol pasa mezczyzny, a ten zaczal krecic sie w kolko, probujac ja z siebie zrzucic.

— Ona nie nalezy do dusicieli — rzekla Wezyca. — Nie musisz sie bac. Zostaw ja.

Bylo juz jednak za pozno. Mgla nagle sie rozluznila, a mezczyzna stracil rownowage. Kobra natychmiast zaczela bic ogonem o piasek, zas Wezyca szamotala sie z nia samotnie. Mezczyzna probowal ponownie ja chwycic, jednak kobra owinela sie teraz wokol Wezycy i probowala wyrwac glowe z jej rak. Wezyca przewrocila sie na plecy, a Mgla uniosla sie nad nia z rozwartymi szczekami — rozwscieczona i syczaca. Mezczyzna skoczyl do przodu i chwycil kobre tuz pod jej kapturem. Mgla probowala w niego uderzyc, ale Wezyca w ostatniej chwili ja przytrzymala. Wspolnymi silami obezwladnili weza, ktory nagle zupelnie sie uspokoil i lezal nieruchomo miedzy zmeczonymi ludzmi. Oboje byli zlani potem; mezczyzna zbladl, a Wezyca dygotala.

— Mamy troche czasu na odpoczynek — powiedziala Wezyca.

Spojrzala na niego i na policzek, w ktory uderzyla go kobra; dostrzegla ciemna linie. Dotknela reka twarzy mezczyzny. — Zranila cie — oznajmila — ale nie bedziesz mial blizny.

— Gdyby prawda bylo to, ze weze maja tez jad w ogonie, trzymalabys ja i za glowe, i za ogon, a ja nie na wiele bym ci sie przydal.

— Potrzebowalam dzis kogos, kto nie pozwoli mi zasnac, nawet jesli pomoc przy Mgle nie jest absolutnie konieczna. Ale w tej wlasnie chwili sama nie umialabym jej utrzymac.

Walka z kobra wywolala w niej przyplyw adrenaliny, jednak jej efekt powoli slabl na korzysc wyczerpania i glodu.

— Wezyco…

— Tak?

Usmiechnal sie krotko, nieco zazenowany.

— Probowalem wymowic twoje imie.

— Poszlo ci calkiem niezle.

— Jak dlugo trwala twoja przeprawa przez pustynie?

— Krotko, ale i tak o wiele za dlugo. Szesc dni. Nie wybralam chyba najlepszej trasy.

— Jak udalo ci sie utrzymac przy zyciu?

— Jest przeciez woda. Podrozowalismy noca i wypoczywalismy w ciagu dnia, jesli tylko znalazlo sie jakies ocienione miejsce.

— Mialas przy sobie zywnosc?

Wzruszyla ramionami.

— Niewiele. — Wolalaby, zeby nie mowil teraz o jedzeniu.

— Co jest po drugiej stronie?

— Gory. Strumienie. Inni ludzie. Osrodek uzdrowicieli, w ktorym spedzilam dziecinstwo i pobieralam nauki. A dalej jest jeszcze jedna pustynia. I gora, w ktorej znajduje sie Miasto.

— Chcialbym kiedys zobaczyc Miasto.

— Slyszalam, ze ludzie z zewnatrz, tacy jak ty i ja, nie maja wstepu do Miasta. Ale w gorach znajduje sie wiele mniejszych miasteczek, a pustynia jest do przebycia.

Mezczyzna nic nie odpowiedzial, jednak Wezyca domyslala sie co czuje, gdyz swoja rodzinna osade opuscila calkiem niedawno.

Kolejny atak konwulsji ogarnal kobre znacznie wczesniej, niz spodziewala sie tego Wezyca. Na podstawie ich nasilenia mogla stwierdzic, w jakim stadium znajduje sie choroba Stavina. Chcialaby, zeby ta noc juz minela. Jezeli nie uda sie jej uratowac tego chlopca, bedzie jej smutno, ale zwinie swoje rzeczy, odjedzie i postara sie o calej sprawie zapomniec. Gdyby zas teraz nie przytrzymali szamoczacej sie w piasku kobry, zapewne juz wkrotce byloby po niej. W pewnym momencie Mgla zupelnie zesztywniala, a spomiedzy zacisnietych szczek wystawal jej rozwidlony jezyk. Przestala oddychac.

— Przytrzymaj ja — powiedziala Wezyca. — Trzymaj jej glowe. Szybko! Trzymaj ja, a jezeli ci sie wymknie, uciekaj. Chwyc ja! Teraz cie nie zaatakuje, jesli uderzy, to tylko przypadkiem.

Mezczyzna wahal sie przez chwile, a potem chwycil kobre za glowe. Wezyca zerwala sie z ziemi i zaczela biec po glebokim piasku, przemierzajac odcinek miedzy skrajem namiotowej osady a najblizsza kepa pustynnych krzakow. Nastepnie rozgarnela cierniste galezie, ktore pokluly jej i tak bardzo juz okaleczone dlonie. Katem oka dostrzegla klebowisko odrazajacych zmij gniezdzacych sie pod warstewka wyschnietych roslin. Zmije zasyczaly na jej widok, ale Wezyca je zignorowala. Znalazla cienka, pusta w srodku lodyge, po czym wrocila z nia do obozowiska. Jej rece pokryte byly glebokimi skaleczeniami. Krwawily.

Uklekla przy glowie kobry, rozwarla jej zacisniete szczeki i wsunela do gardla wydrazona lodyge, wciskajac ja w otwierajacy sie u nasady jezyka kanalik powietrzny. Wezyca pochylila sie nad Mgla, przytknela rurke do ust i lagodnie w nia dmuchnela.

Dostrzegala wszystko bardzo wyraznie: rece trzymajacego kobre mezczyzny; jego oddech — najpierw zaparty ze zdziwienia, potem bardzo nierownomierny; piasek, na ktorym oparla sie lokciami; nieprzyjemny zapach plynu saczacego sie z zebow kobry; zawroty glowy ze zmeczenia, ktore zwalczala w sobie dzieki ogromnej sile woli.

Dmuchnela w rurke dwa razy, zrobila krotka przerwe, po czym ponawiala te czynnosc do chwili, gdy Mgla przyzwyczaila sie do tego rytmu i zaczela oddychac bez jej pomocy.

Przysiadla na pietach.

— Mysle, ze Mgla wydobrzeje — powiedziala. — Mam przynajmniej taka nadzieje.

Przesunela dlonia po czole i natychmiast poczula bol; jednym ruchem opuscila reke, ktora tuz potem przeszyla seria gwaltownych dreszczy, przemieszczajacych sie blyskawicznie az do ramienia, by po przekluciu klatki piersiowej trafic prosto do serca Wezycy. Zaczela tracic rownowage i choc z calej sily probowala ja zachowac, walczac z mdlosciami i zawrotami glowy, ziemia w koncu usunela sie jej spod stop i Wezyca upadla w otaczajaca ciemnosc.

Czula piasek, ktory delikatnie draznil jej policzki i dlonie.

— Wezyco, czy moge ja puscic?

Pomyslala, ze to nie do niej skierowano to pytanie, choc dobrze wiedziala, iz tylko ona mogla byc adresatka tych slow. Poczula na sobie czyjes lagodne dlonie. Chciala zareagowac na dotyk, ale nie pozwolilo jej na to

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×