Lisa Gardner

Samotna

Alone

Przelozyl Tomasz Wilusz

Rozdzial 1

Kiedy dostal wezwanie, pracowal juz od pietnastu godzin. Zbyt wielu niecierpliwych kierowcow na drodze numer 93 i zbyt wiele kraks. Jak zwykle o tej porze roku. Drzewa byly nagie, mrok zapadal szybko, zblizalo sie Swieto Dziekczynienia. Zimno i mokro. Sezon letniego grillowania dawno minal, a na ulicach slychac bylo tylko szelest suchych lisci na zimnym bruku.

Wielu policjantow narzekalo na krotkie, szare dni lutego, ale Bobby Dodge szczerze nie cierpial listopada. Od zawsze.

Jego zmiana zaczela sie od drobnej stluczki, potem byly dwie nastepne. Po czterech godzinach papierkowej roboty myslal, ze najgorsze ma juz za soba. Jednak wczesnym popoludniem, kiedy nawet na slynacej z korkow drodze 93 powinno byc luzno, doszlo do karambolu pieciu samochodow. Rozpedzony taksowkarz probowal za jednym zamachem przeskoczyc cztery pasy, a zestresowany japiszon w hummerze zajechal mu droge. Hummer zniosl cios jak mistrz wagi ciezkiej, rozklekotana taksowka natomiast zostala znokautowana i przy okazji zalatwila trzy inne wozy. Bobby wezwal pomoc drogowa naszkicowal przebieg wypadku i aresztowal japiszona, kiedy okazalo sie, ze do lunchu wypil kilka martini.

Zatrzymanie pod zarzutem jazdy pod wplywem alkoholu oznaczalo wiecej papierkowej roboty, wyprawe na komisariat w poludniowym Bostonie (i to w godzinach szczytu, kiedy nikt nie ustepuje miejsca nawet policji) i scysje z nadzianym japiszonem, ktory nie mial ochoty wejsc do celi.

Facet byl jakies dwadziescia kilo ciezszy od Bobby’ego. Jak wiele osob w podobnej sytuacji, uznal, ze wieksza masa rowna sie wiekszej sile, i jakos umknely mu wszelkie sygnaly dowodzace czegos wprost przeciwnego.

Prawa reka zlapal za framuge i rzucil sie do tylu. Na co wlasciwie liczyl? Ze powali policjanta i ucieknie z komisariatu pelnego jego uzbrojonych kolegow? Bobby zrobil unik, wysunal noge i grubas runal na ziemie z donosnym hukiem. Kilku policjantow, zadowolonych z darmowego przedstawienia, zaczelo bic brawo.

– Do sadu cie podam! – ryknal podpity japiszon. – Ciebie, twojego szefa i cale zasrane Massachusetts. Wykupie ten burdel. Slyszysz? Bede mial cie w garsci!

Bobby dzwignal go z podlogi i scisnal mu kciuk, sciagajac na siebie kolejne przeklenstwa. Wepchnal grubasa do celi i zatrzasnal drzwi.

– Jakbys mial rzygac, kibel jest tam – rzucil, widzac, ze facet lekko pozielenial.

Grubas zdazyl jeszcze pokazac podniesiony srodkowy palec, po czym zgial sie wpol i zwymiotowal na podloge.

Bobby pokrecil glowa.

– Nadziany kutas – mruknal.

Takie dni sie zdarzaja, zwlaszcza w listopadzie.

Teraz bylo pare minut po dziesiatej. Japiszon wyszedl za kaucja wniesiona przez jego zbyt wysoko oplacanego adwokata, cela zostala umyta i skonczyla sie zmiana Bobby’ego, ktora trwala od siodmej rano. Wreszcie mogl wrocic do domu. Zadzwonic do Susan. Przespac sie, zanim o piatej zapiszczy budzik i cala bieganina zacznie sie od nowa.

Ale, ku swojemu zaskoczeniu, byl jakis rozdygotany. W zylach mial za duzo adrenaliny jak na czlowieka, ktory uchodzi za uosobienie spokoju.

Nie poszedl do domu. Przebral sie w dzinsy i flanelowa koszule i postanowil zajrzec do baru.

Przy polkolistym kontuarze w Boston Beer Garden siedzialo czternastu klientow. Palili papierosy i saczyli piwo, gapiac sie tepo w plaskoekranowe telewizory. Bobby skinal glowa kilku znajomym, machnieciem reki przywolal szescdziesiecioletniego barmana Carla i zajal wolny stolek z dala od pozostalych. Sally jak zwykle przyniosla mu nachos, a Carl cole.

– Ciezki dzien, Bobby?

– Jak zawsze.

– Susan przyjdzie?

– Ma probe.

– No tak, niedlugo koncert. Za dwa tygodnie, zgadza sie? – Carl pokrecil glowa. – Nie dosc, ze piekna, to jeszcze utalentowana. Mowie ci, Bobby, masz szczescie.

– Uwazaj, bo Martha uslyszy – ostrzegl Bobby. – Widzialem, jak przetacza beczki. Az strach pomyslec, co moglaby zrobic walkiem.

– Ja tez mam szczescie – zapewnil Carl. – Dlatego jeszcze zyje.

Carl zostawil Bobby’ego z cola i nachos. W telewizji mowili o jakims zajsciu w Revere. Facet ostrzelal sasiadow, a potem zabarykadowal sie w domu. Antyterrorysci byli juz na miejscu i „nikt nie zamierzal ryzykowac bez potrzeby”.

Tak, listopad to dziwny miesiac. Wszyscy sa podminowani, nie wiedza, jak sie bronic przed nadciagajaca ponura zima. Nawet tacy ludzie jak Bobby musza wytezac sile woli, by nie zwariowac.

Dokonczyl nachos. Wypil cole. Zaplacil i w chwili, kiedy przekonal sam siebie, ze moze juz wrocic do domu, odezwal sie biper, ktory nosil przy pasie. Ledwie rzucil okiem na wyswietlacz, juz byl za drzwiami.

Dzien byl ciezki. Teraz zanosilo sie na ciezka noc.

Catherine Rose Gagnon rowniez nie przepadala za listopadem, choc jej klopoty tak naprawde zaczely sie w pazdzierniku. Dokladnie dwudziestego drugiego pazdziernika 1980 roku. Wracala do domu ze szkoly. Bylo cieplo, slonce ogrzewalo jej twarz. Niosla ksiazki, miala na sobie swoj ulubiony szkolny stroj: brazowe podkolanowki, ciemnobrazowa sztruksowa spodniczke i zolta bluzke z dlugimi rekawami.

Podjechal samochod. Poczatkowo nie zwrocila na niego uwagi. Dopiero kiedy sie z nia zrownal, zauwazyla go katem oka. Niebieski chevy. Uslyszala meski glos. „Hej, skarbie. Zginal mi piesek. Nie pomoglabys mi go poszukac?”

Pozniej byl bol, krew i stlumione okrzyki sprzeciwu. Lzy plynace po policzkach. Przygryziona dolna warga.

I ciemnosc, i jej cichy, pozbawiony nadziei krzyk: „Jest tam kto?”

A potem bardzo dlugo nic.

Powiedzieli jej, ze trwalo to dwadziescia osiem dni. Nie mogla tego wiedziec, W ciemnosciach czas nie istnial, byla tylko samotnosc. A oprocz niej zimno, cisza i chwile, kiedy wracal. Przynajmniej cos sie dzialo. Nicosc, niekonczaca sie nicosc mogla doprowadzic do obledu.

Znalezli ja mysliwi. Osiemnastego listopada. Zauwazyli klape ze sklejki, zalomotali w nia kolbami strzelb i ku swojemu zaskoczeniu uslyszeli slaby krzyk. Uratowali ja, triumfalnie otworzyli jej male wiezienie i wydobyli na rzeskie, jesienne powietrze. Pozniej widziala zdjecia w gazetach. Swoje ciemne, wielkie oczy, wychudla twarz, skulone cialo. Wygladala jak maly brazowy nietoperz, brutalnie wywleczony na swiatlo dnia.

Dziennikarze nazwali ja Cudem Swieta Dziekczynienia. Wrocila do domu, do rodzicow. Sasiedzi i krewni paradowali przed nia, wolajac „Dzieki Bogu!”, „W sama pore na Swieto Dziekczynienia!” i „Nie do wiary, naprawde nie do wiary…”

Ona siedziala i sluchala, co mowia. Podkradala jedzenie z talerzy i chowala je do kieszeni. Miala spuszczona glowe i zwieszone ramiona. Wciaz jeszcze byla malym nietoperzem i z powodow, o ktorych nie potrafila mowic, bala sie swiatla.

Przyjechala policja. Opowiedziala im o mezczyznie, o jego samochodzie. Pokazali jej zdjecia. Wskazala jedno

Вы читаете Samotna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×