— Dobrze — powiedzial szybko. — Zgadzam sie, ze Carewe’a trzeba uciszyc, ale jej nie. Zabierzmy… zabierzmy ja ze soba.

— Co cie naszlo, Manny?

— Przeciez ona jest w ciazy — wykrztusil Pleeth.

— I co z tego? — spytal Barenboim, lekko marszczac czolo. — Nie jestes ojcem.

— Wlasnie… — Gardlo Pleetha zaciskalo sie konwulsyjnie, a kreskowate usta wygiely sie w gore w karykaturalnym usmiechu. — Wlasnie, ze jestem ojcem. Nie odmowisz mi posiadania dziecka.

— Czys ty oszalal?

— Nie, Hyron, nie. — Otaczajac dlonmi swoje zlote cygaro, Pleeth pokazal je Barenboimowi. — Mialem dwadziescia lat, Hyron. Dwadziescia lat i jeszcze nigdy nie zylem z kobieta. To zasluga mojej mateczki — wychowywala mnie w przekonaniu, ze stosunki plciowe to plugastwo… choroby. — Drzac nabral powietrza. — I wlasnie ona, to znaczy moja mateczka — nie lubila, zeby o niej mowic „matka” — weszla ktoregos dnia do mojej sypialni i przylapala mnie. Nazwala to samozbezczeszczeniem… miala pistolet do zastrzykow, nie wiem skad, i strzelila do mnie… zmusila mnie, zebym przed nia uklakl… i strzelila…

— Nie zblizaj sie do mnie — powiedzial slabym glosem Barenboim.

— Mialem zaledwie dwadziescia lat — wymruczal Pleeth ze wzrokiem utkwionym w zlotym cygarze — ale oszukalem ja, moja mateczke… mialem jeszcze dwa dni na zebranie swojego nasienia… jako studentowi chemii udalo mi sie przechowac je w bakteriostacie… a potem trzymalem je w tym oto czlonku wlasnego pomyslu… i ona, moja mateczka, nigdy sie o tym nie dowiedziala.

— Jestes chory — wyszeptal przerazony Barenboim.

— O nie. — Ujawniwszy powod swoich sekretnych triumfow, Pleeth usmiechnal sie. — Jestem nadal sprawny, Hyron, nie to co ty… Nadal nosze godlo meskosci. Mialem tez inne kobiety, nawet bez srodkow podniecajacych… ale zadna nie zaszla w ciaze. Kiedy dowiedzialem sie, ze zastrzyk dla Ateny zawiera i srodek podniecajacy, i skladnik zwiekszajacy plodnosc… coz, czy pelnokrwisty mezczyzna moze sie oprzec takiej pokusie?

Rumiane kraglosci twarzy Pleetha napiely sie, kiedy usmiechnal sie do Barenboima.

— Poszedles do jej domu! — wykrzyknal Barenboim, szarzejac na twarzy. — Naraziles miliardowe przedsiewziecie dla czegos takiego!

Wyrwal zlote cygaro z rak Pleetha i z calym rozmachem, az pekl cienki lancuszek, na ktorym wisialo, cisnal je do pieca. Cygaro zatoczylo blyszczacy luk, przelecialo przez oslony cieplne i wpadlo do srodka migoczacego jasnoczerwonego piekla. Zobaczyli krociutenki blysk i cygaro zniknelo.

— Mateczko!!! — ryknal Pleeth. — Zabije cie!

Rzucil sie na Barenboima. Zwarli sie ze soba, a w sekunde potem laser wypalil dymiaca dziure w ciele Pleetha, ktory padl na miejscu. Carewe poruszal sie jak we snie, nawet otaczajace go powietrze zamienilo sie w przezroczysty lepki syrop. W momencie gdy laser zwracal sie ku niemu, przeskoczyl przez skwierczace zwloki Pleetha i rabnal Barenboima piescia, ciezka jak olow. Barenboim zwinal sie, a Carewe, wykrecajac mu palce, wyrwal z nich laser. Zaswiecil mu swietlnym celownikiem w oczy, wpatrujac sie w jego zrenice, ktore kurczyly sie jak oddalajace sie czarne swiaty, i lekko przesunal wlacznik do przodu.

— Will! — dobiegl go gdzies z oddali glos Ateny. — Nie! Znieruchomial i z wysilkiem odzyskal rownowage.

— Ja rowniez nie jestem taki jak ty — powiedzial do Barenboima wstajac z podlogi.

Przeszedl przez laboratorium do Ateny, ktora klapnela na schody, i usiadl przy niej.

— Dlaczego nie powiedzialas mi o Pleethsie? — spytal.

— Nikomu nie moglam opowiedziec o tej nocy. — Chwycila go za reke i przywarla do niej ustami. — Nie wiedzialam, co sie ze mna stalo. Czulam sie taka zbrukana, Will… musialam cie jakos odepchnac od siebie.

— Przeciez ja bym zrozumial, jakos sie z tym pogodzil. Atena usmiechnela sie smutno, lewa powieka jej drgala.

— Naprawde, Will? Nie uwierzylam ci, kiedy mowiles mi o tym nowym srodku… Jakie mielismy podstawy, zeby uwazac siebie za ludzi tak wyjatkowych, ze i nasze malzenstwo byloby niesmiertelne?

— Nie bylismy do tego przygotowani — powiedzial. — Ale juz jestesmy.

Rozdzial siedemnasty

Atena chetnie udzielilaby mu rocznej zwloki, ale on ustalil, ze odczekaja dwa miesiace. Byla pelnia lata i wody jeziora Orkney widoczne z okna hotelowego pokoju mialy barwe ametystu i plonely jak slonce.

Carewe wyjal z sakwojaza pistolet do zastrzykow i polozyl przy stosiku ksiazek, ktore przywiozl ze soba do przeczytania na wakacjach. Ksiazki byly tradycyjne, drukowane na papierze, nie dlatego, ze akurat przezywaly swoj renesans, ale dlatego, ze dawaly wieksze poczucie uplywu czasu i jego ciaglosci. Uczyl sie pojmowac kawalek czasu, jaki jemu samemu przypadl w udziale, jako nierozerwalnie wpleciony w calosc czasu, a siebie samego jako czastke poteg historii i przyrody. Nadal nie przepadal specjalnie za czytaniem i powatpiewal, czy to zajecie wypelni mu wszystkie nastepne lata, ale ksiazki jako takie nauczyl sie szanowac i powazac. Pierwsi niesmiertelni…

— Ide poplywac, dopoki jeszcze moge pokazywac sie ludziom na oczy — powiedziala Atena, ogladajac swoje nagie cialo w lustrzanej scianie. Figura zaokraglila sie jej przez dwa ubiegle miesiace, ale tylko on dostrzegal pierwsze oznaki wypuklosci, pod ktora spoczywal rozwijajacy sie plod, dziecko, ktore postanowili wychowac.

— Wygladasz cudownie — powiedzial. — Nie zawracaj sobie glowy kostiumem kapielowym.

— Och, Will, myslisz…? — zaczela obracajac sie, ale kiedy zobaczyla pistolet do zastrzykow, usmiech zadowolenia znikl jej z twarzy. — Juz? — spytala.

— Tak — potwierdzil i spokojnie skinal glowa.

— Chcesz, zebym z toba zostala? — spytala Atena, podchodzac do niego.

— Nie, idz na plaze i wchlon troche tego kosztownego slonca. Zaraz tam przyjde. — Chciala zaprotestowac, wiec spytal: — Nie ufasz mi?

Zamknela oczy do pocalunku. Potem zarzucila na siebie i zawiazala zwiewna szate i nie ogladajac sie wyszla z pokoju. Tam, gdzie przedtem stala, pylki kurzu wirowaly i tanczyly w ukosnych promieniach slonca. Carewe wzial pistolet i siedzial przez chwile opierajac sie lewa reka o ksiazki. Byc moze gdyby sie dosc naczytal, potrafilby rowniez sam pisac — kiedys, za iles tam lat. Gdyby ktoregos dnia przylozyl pioro do papieru, spisalby filozofie zyciowa dla niesmiertelnych.

Najwiekszy blad to zachlannosc, chec zagarniecia dla siebie calej swojej przeszlosci i przyszlosci. Niesmiertelny musi sie pogodzic z faktem, ze nie konczace sie zycie to zarazem nie konczace sie umieranie kolejnych osobowosci, ktore zamieszkuja jego cialo, stopniowo zmieniajac sie i zuzywajac wraz z uplywem czasu, niesione zmiennymi pradami wydarzen. Lecz przede wszystkim niesmiertelnosc to nieustajace narodziny coraz to nowych osobowosci. Niesmiertelny musi przyjac do wiadomosci — lagodnie i beztrosko — ze jego „ja” istnieje w okreslonym punkcie czasu i umrze tak nieodwolalnie jak te bezrozumne, anonimowe, male skorupiaki, ktorych kruchutkie szczatki naleza do wiecznosci i spoczywaja porozrzucane na wszystkich jej brzegach.

Przez chwile cieply, jasny pokoj wydal mu sie zimny, a potem zrozumial, ze nie jest juz tym samym Carewem co przed trzema miesiacami, i nie zalowal tej zmiany. Nie byl ojcem dziecka, ktore nosila Atena, lecz, w pewnym sensie, mial zostac ojcem wszystkich przyszlych Carewe’ow. Ta odpowiedzialnosc wystarczajaco rekompensowala brak fizycznego spelnienia potrzeby ojcostwa i musiala mu wystarczyc, gdyby kiedys drogi jego i Ateny rozeszly sie.

Ujal pistolet, wstrzelil sobie jego zawartosc w przegub, ktory otoczyla lodowata mgielka, a potem zszedl na plaze do zony, zeby spedzic z nia razem poczatek ich dlugich, wspolnych wakacji.

Вы читаете Milion nowych dni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×