- 1
- 2
bombe atomowa. A wiesz dobrze — mowil coraz predzej — co to wszystko znaczy i do czego prowadzi. Przekrece za chwile wylacznik, by uruchomic pole, i utrzymam je do czasu, gdy bedzie mozna bezpiecznie wyjsc. — Nie chcac powiedziec, ze nie przypuszcza, by za ich zycia bylo to mozliwe, dodal: — Wiec jest juz za pozno, zeby komukolwiek jeszcze dopomoc, ale sami mozemy sie ocalic. Przykro mi — ciagnal z westchnieniem — ze musialem ci to wszystko wylozyc tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stad te nagle oswiadczyny. Powtarzam zreszta: jesli masz jakies watpliwosci, nie zadam, abys wyszla za mnie natychmiast. Poczekaj tu, az decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas bede mogl ci mowic to, co powinienem byl dawno powiedziec. A nie mowilem dotad, bo — usmiechnal sie smutno — tak bylem zapracowany. Teraz jednak bedzie mnostwo czasu. A ja cie naprawde kocham.
Zerwala sie nagle i bez odpowiedzi, nie patrzac, niemal na oslep, ruszyla w kierunku drzwi.
— Myra! — zawolal i rzucil sie w slad za nia. Byla juz przy drzwiach. Odwrocila sie i powstrzymala go skinieniem reki. Byla bardzo spokojna.
— Musze isc, doktorze. Mam troche praktyki pielegniarskiej. Pewnie sie przyd0am.
— Alez pomysl, co tam sie bedzie dzialo! Ludzie zmienia sie w dzikie bestie. Wymra okropna smiercia. Sluchaj mnie, Myro, kocham cie za bardzo, aby pozwolic ci odejsc. Zostan, blagam cie!
— Niestety, musze pana pozegnac, doktorze — odparla z dziwnym usmiechem. — Obawiam sie, ze bede musiala umrzec razem z dzikimi bestiami. Taka juz widac jestem szalona.
Drzwi zamknely sie za nia cicho. Widzial przez okno, jak zbiegala ze schodow, jak ruszyla pedem do miasta, gdy tylko znalazla sie na chodniku.
W gorze slychac bylo wycie odrzutowcow. Zapewne nasze, pomyslal, ale moga byc i nieprzyjacielskie — a Cleveland to jeden z celow. Wrog moze nawet wiedzial o nim i o jego pracy, dlatego na poczatek wybral to miasto. Braden skoczyl do wylacznika i… przekrecil.
Za oknem, w odleglosci dwudziestu stop, wyrosla szara nicosc. Z zewnatrz nie przenikal teraz zaden dzwiek. Wyszedl z domu i spojrzal: szara polkula, wysoka na czterdziesci stop i szeroka na osiemdziesiat, dostatecznie wielka, by pokryc dwupietrowy, niemal szescienny budynek, ktory byl jego domem i laboratorium. Braden wiedzial, ze druga polowa siega na czterdziesci stop w glab ziemi, tworzac lacznie z pierwsza doskonala kule. Zadna sila nie mogla przeniknac od gory, zaden robak i zadna potega nie mogly wpelznac czy wedrzec sie od dolu. I tak bylo przez pelnych trzydziesci lat. Nie byly w koncu tak zle, pomyslal, te lata. Mial swoje ksiazki, niektore czytal tak czesto, ze umial je prawie na pamiec. Prowadzil doswiadczenia i chociaz od siedmiu lat, odkad minela mu szescdziesiatka, zainteresowania jego i sily tworcze oslably, dokonal kilku wcale istotnych odkryc.
Trudno je porownac z wynalazkiem pola czy wiekszoscia wczesniejszych jego wynalazkow; zabraklo mu juz bodzca. Prawdopodobienstwo, ze cokolwiek z tych nowych odkryc przyda sie jemu lub w ogole komukolwiek, bylo bardzo nikle. Jakiz pozytek z udoskonalen elektronicznych mogl czerpac dzikus nie umiejacy obchodzic sie z najprostszym odbiornikiem radiowym, nie mowiac juz o zbudowaniu go.
W kazdym razie zajecia, jakie mial, wystarczyly, by Braden czul sie dobrze, choc daleko mu bylo do szczescia.
Podszedl do okna i wpatrzyl sie w nieprzenikniona szarosc. Gdybyz tylko mogl ja uniesc na chwile i obejrzawszy, co chce, na powrot ja opuscic. Niestety, raz usunieta, nie dalaby sie przywrocic.
Podszedl do wylacznika i dlugo sie przygladal. Nagle siegnal dlonia i przekrecil. Zwrocil sie do okna, po czym szybkim krokiem zaczal isc, w koncu podbiegl. Szara sciana znikla, a to, co ujrzal, bylo wprost nie do wiary.
Za oknem rozciagalo sie zachwycajace miasto — nie Cleveland, jakie znal. Zupelnie nowe miasto. Na miejscu dawnej waskiej uliczki widnial szeroki bulwar. Z obu stron wznosily sie piekne budynki o dziwnej, nie znanej mu architekturze. Drzewa, trawniki — wszystko bylo starannie utrzymane. Co sie stalo, jak to bylo mozliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkosc w zaden sposob nie mogla tak szybko odrobic zniszczen. Chyba ze wszystkie pojecia socjologiczne byly absurdalnie bledne.
A gdzie sa ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechal samochod. Samochod? Takiego nigdy nie widzial. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszal sie znakomicie, ledwie dotykajac jezdni, jak gdyby antygrawitacja ujela mu ciezaru, a zyroskopy nadaly stabilnosci. W wozie siedziala para ludzi; prowadzil mezczyzna. Byl mlody, przystojny, podobnie zreszta jak kobieta.
Spojrzeli w strone Bradena i nagle — mezczyzna zatrzymal woz, ktory stanal niewiarygodnie szybko. Oczywiscie, pomyslal Braden, musieli tu nieraz przejezdzac i ogladac szara kopule, ktorej teraz nie bylo. Woz ruszyl — pojechali pewnie kogos zawiadomic.
Braden otworzyl drzwi i wyszedl na bulwar. Zrozumial teraz, dlaczego ruch byl tak slaby i dlaczego tak malo bylo ludzi. W ciagu trzydziestu lat jego zegary posunely sie o wiele godzin. Byl teraz wczesny ranek — okolo szostej, sadzac z polozenia slonca.
Braden poszedl przed siebie. Mogl zaczekac w domu, gdzie przebyl pod kopula trzydziesci lat — na pewno by sie ktos zjawil, zawiadomiony przez pare mlodych ludzi.
Ale Braden wolal nie czekac, chcial sam wszystko zobaczyc.
Po drodze nie spotkal nikogo. Znalazl sie w pieknej dzielnicy mieszkaniowej, bylo jeszcze wczesnie. W dali zobaczyl pare osob, zauwazyl, ze rozni sie od nich ubiorem, ale nie na tyle, by wzbudzic sensacje. Przejechalo jeszcze kilka niezwyklych wozow, ale nikt z jadacych nie spostrzegl Bradena. Jechali zbyt szybko.
Doszedl wreszcie do jakiegos otwartego sklepu. Wiedziony ciekawoscia, wszedl do srodka. Kedzierzawy mlodzieniec, ktory ukladal cos na ladzie, spojrzal na Bradena ze zdziwieniem i zapytal uprzejmie:
— Czym moge panu sluzyc?
— Prosze nie brac mnie za wariata. Wszystko za chwile wytlumacze. Niech mi pan tylko powie, co sie tu stalo trzydziesci lat temu? Czy nie bylo wtedy wojny jadrowej?
— A, rozumiem — oczy mlodzienca rozblysly — pan musi byc mieszkancem kopuly. I dlatego… — urwal z zaklopotaniem.
— Tak — potwierdzil Braden. — Bylem pod kopula. Ale co sie tu stalo? Co sie stalo po zniszczeniu Bostonu?
— Przyszly statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, prosze pana, bylo przypadkiem. Flotylla statkow przyszla z Aldebarana. Nalezaly do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas rozwinietej. Przybyli, zeby nam pomoc i zaproponowac wstapienie do Unii. Niestety, jeden rozbil sie nad Bostonem. Wybuch energii jadrowej w motorze i w wyniku tego — milion ofiar. Ale inne statki wyladowaly zgodnie z programem, wszystko sie wyjasnilo i — wprawdzie w ostatniej chwili — ale uniknelismy wojny. Nasze statki, ktore byly juz w drodze, zdolano jakos odwolac.
— Wiec nie bylo wojny? — spytal Braden stlumionym glosem.
— Oczywiscie ze nie. A dzisiaj, dzieki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym wspomnieniem ciemnego okresu dziejow. Teraz nawet nie byloby komu wypowiedziec wojny — nie ma przeciez panstw. Dzieki Unii zrobilismy olbrzymi postep. Skolonizowalismy Marsa i Wenus, ktore nie byly zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmiescie. Podrozujemy do gwiazd. Nawet… — tu urwal.
Braden przytrzymal sie mocno krawedzi lady. Wiec ominely go tak niezwykle rzeczy! Trzydziesci lat przetrwal w samotni, a teraz byl starym czlowiekiem…
— Co nawet? — zapytal odgadujac po trosze, jaka bedzie odpowiedz.
— Nawet jestesmy bliscy niesmiertelnosci. Juz teraz mozemy zyc setki lat. Nie jestem chyba mlodszy od pana. Nie wiem tylko, czy sie pan nie spoznil. Bo srodki, w jakie zaopatrzyla nas Unia, dzialaja tylko na ludzi w srednim wieku, w kazdym razie przed piecdziesiatka. A pan ma…
— Szescdziesiat siedem — odparl sucho Braden. — Dziekuje panu.
Tak, ominelo go wszystko. Gwiazdy — dalby nie wiem co, aby sie tam dostac, ale juz nie teraz. No i Myra. Mogla przeciez nalezec do niego i oboje byliby jeszcze mlodzi.
Wyszedl ze sklepu i skierowal sie w strone budynku do dzis jeszcze znajdujacego sie pod kopula, gdzie juz na niego czekano. Moze uzycza mu jedynego, o co chcialby prosic — energii, by mogl przywrocic pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie zyczyl obecnie, to to, czego sie dotad najbardziej obawial: pragnal umrzec, jak zyl, w samotnosci.
- 1
- 2