– Wszystkim nam nie bylo lekko. Bardzo nas wystraszyles.
Nie wiedzialem, ze to wy przyszliscie – powiedzialem.
Duzy Czarny sie rozesmial i spojrzal na brata.
– No, teraz juz nie latamy do chorych. Nie jak za dawnych lat kiedy bylismy mlodymi chlopakami i grzecznie wykonywalismy kazde polecenie Piguly. Juz nie. Ale kiedy dostalismy telefon, przyjechalismy od razu do ciebie i cholernie sie cieszymy, ze zdazylismy, zanim ty, no…
– Zabilem sie?
Duzy Czarny sie usmiechnal.
– Jesli chcesz to tak brutalnie ujac, Mewa, wlasnie tak. Opadlem na poduszki i spojrzalem na dwoch mezczyzn.
– Skad wiedzieliscie… – zaczalem. Maly Czarny pokrecil glowa.
– No, od jakiegos czasu mielismy na ciebie oko, Mewa. Od pana Kleina z Centrum Zdrowia dostawalismy regularne raporty na temat twoich postepow. Otrzymywalismy duzo telefonow od Santiagow z naprzeciwka. Pomagali nam ciebie pilnowac. Miejscowa policja, kilku biznesmenow, wszyscy sie wlaczyli, uwazali na Mewe, rok po roku. Jestem zaskoczony, ze nie wiedziales.
Pokrecilem glowa.
– Nie mialem pojecia. Ale jak to zalatwiliscie…?
– Wielu ludzi ma wobec nas spore dlugi wdziecznosci, Mewa. Poza tym jest duzo takich, ktorzy z przyjemnoscia wyswiadcza przysluge szeryfowi hrabstwa… – wskazal glowa Duzego Czarnego -… albo miejskiemu radnemu. – Przerwal.
Nigdy przedtem nie jechalem limuzyna, zwlaszcza prowadzona przez mundurowego policjanta. Duzy Czarny pokazal mi, jak opuszczac i podnosic szyby. Spytal tez, czy chce z samochodu do kogos zadzwonic – oczywiscie na koszt podatnika. Bardzo chcialem, ale nie przychodzil mi do glowy nikt, z kim mialbym ochote porozmawiac. Maly Czarny wyjasnil kierowcy, jak dojechac na moja ulice. Trzymal na kolanach maly, niebieski zeglarski worek z dwoma kompletami czystych ubran, ktore daly mi siostry.
Kiedy skrecilismy w waska uliczke, zobaczylem zaparkowany pod moim domem inny, raczej sluzbowy samochod. Przy drzwiach czekal na nas kierowca w czarnym garniturze. Chyba znal braci Moses, bo kiedy wysiedlismy, wskazal tylko moje okno.
– Czeka na gorze – poinformowal.
Poszedlem przodem po schodach na pierwsze pietro.
Drzwi, ktore wywazyli bracia Moses i sanitariusze z karetki, byly naprawione, ale otwarte. Wszedlem do swojego mieszkania i zobaczylem, ze zostalo posprzatane i odnowione. Czulem zapach swiezej farby, zauwazylem w kuchni nowe szafki i kuchenke. Podnioslem wzrok. Lucy stala na srodku pokoju.
Przechylala sie troche na prawo i opierala na srebrnej, aluminiowej lasce. Jej wlosy lsnily, czarne, ale z pasemkami siwizny, jakby pokazywala, ze jest w tym samym wieku, co bracia Moses. Blizna na policzku z uplywem lat zrobila sie jeszcze mniej widoczna, ale jej zielone oczy i uroda byly tak samo zapierajace dech jak wtedy, kiedy zobaczylem ja po raz pierwszy. Usmiechnela sie, kiedy podszedlem, i wyciagnela reke.
– Och, Francis, tak sie martwilismy – powiedziala. – Minelo bardzo duzo czasu i dobrze cie znow widziec.
– Czesc, Lucy – odparlem. – Czesto o tobie myslalem.
– Ja o tobie tez, Mewa.
Przez chwile stalem jak skamienialy. Zawsze trudno jest mowic, myslec czy oddychac, kiedy w powietrzu krazy tyle wspomnien, kryjacych sie za kazdym slowem, spojrzeniem, dotykiem.
Pomyslalem, ze musze jej powiedziec wiele rzeczy, ale zamiast tego zapytalem tylko:
– Lucy, dlaczego nie uratowalas Petera?
Usmiechnela sie smutno i pokrecila glowa.
– Chcialam – odparla. – Ale Strazak musial uratowac sie sam. Ja nie moglam tego zrobic. Ani nikt inny. Tylko on.
Westchnela, a ja spojrzalem nad jej ramieniem i zobaczylem, ze sciana, na ktorej wypisalem historie sprzed wielu lat, pozostala nietknieta. Rzedy odrecznego pisma maszerowaly w gore i w dol, spomiedzy nich wyskakiwaly rysunki. Byla tam cala opowiesc, tak samo jak w noc, kiedy w koncu przyszedl po mnie aniol, ale ja wysliznalem sie z jego uchwytu. Lucy podazyla wzrokiem za moim spojrzeniem i odwrocila sie bokiem do sciany.
– Napracowales sie, Mewa – stwierdzila.
– Czytalas?
– Tak. Wszyscy czytalismy.
Milczalem.
– Rozumiesz, sa ludzie, ktorzy moga ucierpiec przez to, co opisales – powiedziala.
– Ucierpiec?
– Reputacje. Kariery. Takie rzeczy.
– To niebezpieczne?
– Mozliwe. Nigdy nic nie wiadomo.
– Co mam zrobic?
Lucy znow sie usmiechnela.
– Nie odpowiem na to pytanie za ciebie, Mewa. Ale przywiozlam ci kilka prezentow; moga ci pomoc podjac decyzje.
– Prezentow?
– No, powiedzmy…
Wskazala kartonowe pudlo pod sciana. Wyjalem ze srodka kilka rzeczy.
Pierwsza byla paczka duzych, zoltych zeszytow. Dalej pudelko olowkow z gumkami. Pod spodem dwie puszki matowej, bialej, lateksowej farby, walek, tacka i duzy, sztywny pedzel.
– Widzisz, Mewa – zaczela ostroznie Lucy, odmierzajac slowa z sedziowska precyzja. – Prawie kazdy moze tu przyjsc i przeczytac slowa, ktore wypisales na scianie. I moze je zinterpretowac na wiele sposobow. I, na przyklad, bedzie sie zastanawial, ile cial jest pogrzebanych na cmentarzu starego szpitala stanowego. I jak te ciala tam trafily.
Kiwnalem glowa.
– Ale z drugiej strony, Francis, to twoja opowiesc i masz prawo ja zachowac. Po to te notesy; sa troche trwalsze i o wiele bardziej osobiste. Tamte slowa na scianie juz zaczynaja blaknac i niedlugo zupelnie sie zatra.
Widzialem, ze mowi prawde.
Lucy usmiechnela sie, otworzyla usta, jakby chciala powiedziec cos jeszcze, ale sie rozmyslila. Zamiast tego pochylila sie i pocalowala mnie w policzek.
– Dobrze cie znow widziec, Mewa – powtorzyla. – Od teraz bardziej na siebie uwazaj.
Opierajac sie ciezko na lasce, przy kazdym kroku ciagnac za soba okaleczona noge jak wspomnienie tamtej nocy, wolno wykustykala z pokoju. Duzy i Maly Czarny przez chwile za nia patrzyli, potem bez slowa uscisneli mi reke i wyszli.
Kiedy drzwi sie zamknely, odwrocilem sie do sciany. Przemknalem wzrokiem po wszystkich zapisanych tam slowach i ostroznie rozpakowalem olowki i zeszyty. Wahalem sie najwyzej kilka sekund, zanim przepisalem z samej gory:
Malowanie, pomyslalem, moze poczekac kilka dni.