Lucy Jones nie dostrzegala zadnego skrotu, ktory moglby ja zblizyc do poszukiwanego mezczyzny. A przynajmniej niczego prostego i oczywistego jak lista pacjentow zdolnych popelnic wszystkie cztery morderstwa. Pozwolila wiec doktorowi Gulptililowi oprowadzac sie po terenie szpitala i w kazdym z budynkow przegladala akta pacjentow. Eliminowala wszystkich cierpiacych na starcza demencje i uwaznie badala liste mezczyzn zdiagnozowanych jako gleboko uposledzeni. Wykreslala tez kazdego, kto przebywal w szpitalu dluzej niz piec lat. Przyznawala w duchu, ze w tym wypadku tylko zgaduje. Ale uznala, ze kazdy, kto spedzil tyle czasu w murach szpitala, byl prawdopodobnie tak przesycony antypsychotykami i spetany szalenstwem, ze raczej nie potrafilby funkcjonowac w zewnetrznym swiecie z chocby skromnym powodzeniem. Aniol natomiast dzialal sprawnie w obu srodowiskach. Im wiecej o tym myslala, tym bardziej byla przekonana, ze musi znalezc kogos, kto moglby dobrze sobie radzic w obu swiatach.
Z pewna konsternacja doszla do przekonania, ze nie moze wyeliminowac czlonkow personelu. W tym przypadku problemem mialo byc przekonanie dyrektora, zeby udostepnil jej dane pracownikow; watpila, zeby sie na to zgodzil bez dowodow sugerujacych, ze ktos z lekarzy, pielegniarek albo pielegniarzy jest powiazany ze sprawa. Idac obok niskiego, hinduskiego psychiatry, nie sluchala tak naprawde jego monotonnego buczenia o zaletach zamknietych osrodkow dla umyslowo chorych. Zamiast tego zastanawia sie, co dalej.
Pozna wiosna w Nowej Anglii wieczorami pojawia sie ponury, ciezki mrok, jakby swiat nie byl przekonany do przejscia z ciemnych miesiecy zimy w lato. Cieple, poludniowe powiewy, unoszone przez prady powietrza mieszaja sie z falami chlodu naplywajacymi z Kanady. Jedno i drugie przypominalo niemile widzianych imigrantow, szukajacych nowego domu. Po terenie szpitala rozpelzaly sie cienie, nieuchronnie ogarniajac wszystkie budynki. Lucy zrobilo sie jednoczesnie zimno i goraco, troche tak, jakby miala goraczke.
Na listach z kolejnych budynkow miala ponad dwustu piecdziesieciu potencjalnych podejrzanych i martwila sie, ze okolo setki nazwisk mogla odrzucic zbyt pochopnie. Domyslala sie, ze dojdzie do tego jeszcze okolo trzydziestu osob z personelu, ale nie byla gotowa, zeby sie do tego zabrac. Wiedziala, ze zniecheci to do niej dyrektora, ktorego pomocy wciaz potrzebowala.
Kiedy zblizyli sie do Amherst, Lucy zdala sobie nagle sprawe, ze nie slyszala zadnych nawolywan ani krzykow z mijanych budynkow. A moze slyszala je, ale nie zareagowala. Zapisala to sobie w pamieci i pomyslala ze szpitalny swiat bardzo szybko sprowadzil dziwacznosc do rutyny.
– Poczytalem co nieco o typie czlowieka, ktorego pani sciga – powiedzial doktor Gulptilil, kiedy przechodzili przez dziedziniec.
Ich buty stukaly o czarny asfalt sciezki; Lucy zobaczyla, jak straznik ochrony zasuwa na noc szpitalna brame.
– To ciekawe – ciagnal Gulptilil – jak malo uwagi literatura medyczna poswieca temu morderczemu fenomenowi. Jest na ten temat niewiele opracowan. Policja podjela pewne wysilki w kierunku tworzenia profili charakterologicznych, ale ogolnie rzecz biorac, diagnozy i plany leczenia seryjnych mordercow do tej pory byly ignorowane. Spolecznosc psychiatrow, musi pani to zrozumiec, panno Jones, nie lubi tracic czasu na psychopatow.
– Dlaczego, doktorze?
– Bo nie da sie ich leczyc.
– W ogole?
– Tak. A przynajmniej klasycznych psychopatow. Nie reaguja na antypsychotyki tak jak schizofrenicy. Ani, skoro o tym mowa, jak pacjenci ze schorzeniem bipolarnym, obsesyjno-kompulsywnym, kliniczna depresja albo jakakolwiek inna zdiagnozowana choroba, na ktora wynaleziono lekarstwa. Nie, prosze nie myslec, ze psychopata nie cierpi na zadne dajace sie zdiagnozowac choroby umyslu. Nic podobnego. Jednak brak ludzkich cech, tak chyba najlepiej to okreslic, umieszcza ich w innej kategorii, malo znanej. Nie poddaja sie planom leczenia, panno Jones. Bywaja nieszczerzy, manipuluja, zwodza, czesto cierpia na manie wielkosci. Ich impulsy nie podlegaja ograniczeniom przyjetych norm spolecznych i moralnych. Musze przyznac, sa przerazajacy. Bardzo niepokoja jako przypadki kliniczne. Psychiatra Hervey Cleckley napisal na ten temat interesujace opracowanie, ktore z przyjemnoscia pani pozycze. To chyba rozstrzygajaca i najdokladniejsza pozycja o tego typu ludziach. Ale bardzo nieprzyjemna w czytaniu, panno Jones, bo Cleckley sugeruje, ze nie mozna nic zrobic. Klinicznie, ma sie rozumiec.
Lucy zatrzymala sie pod budynkiem Amherst. Niski doktor odwrocil sie do niej, lekko przekrzywiajac glowe, jakby czegos nasluchiwal. Powietrze przeszyl samotny, piskliwy krzyk, dobiegajacy z jednego z sasiednich budynkow, ale oboje go zignorowali.
– Ilu pacjentow zdiagnozowano jako psychopatow? – spytala nagle Lucy. Doktor pokrecil glowa.
– Ach, spodziewalem sie tego pytania.
– A jak brzmi odpowiedz?
– Niektorzy zdiagnozowani psychopaci nie nadawaliby sie do leczenia metodami, jakie tu stosujemy. Nie pomaga im tez pobyt w zamknietym osrodku, dlugotrwale podawanie psychotropow ani nawet niektore bardziej radykalne metody terapii, do jakich czasami sie uciekamy, na przyklad elektrowstrzasy. Nie reaguja tez na tradycyjne formy leczenia, psychoterapie czy nawet… – Zachichotal cicho w charakterystyczny dla siebie, pelen wyzszosci sposob, ktory Lucy zdazyla juz uznac za irytujacy. -… Czy nawet psychoanalize. Nie, panno Jones, psychopaci nie nadaja sie do Szpitala Western State. Ich miejsce jest raczej w wiezieniach.
Lucy sie zawahala.
– Ale nie twierdzi pan, ze zadnych tu nie ma, prawda?
Gulptilil usmiechnal sie przebiegle.
– Nikomu czarno na bialym nie wpisano takiej diagnozy, panno Jones – odparl. – Sa przypadki, gdzie stwierdzono sklonnosci psychopatologiczne, ale drugorzedne w stosunku do wiele powazniejszych schorzen psychicznych.
Lucy sie skrzywila, rozzloszczona wykretami doktora. Gulptilil odkaszlnal.
– Ale, oczywiscie, jesli pani podejrzenia sa sluszne, w co wiele osob watpi, wtedy najwyrazniej jest tu jeden pacjent, w ktorego przypadku popelniono powazny blad w diagnozie.
Otworzyl kluczem frontowe drzwi i przepuscil Lucy z nieznacznym uklonem i nieco wymuszona galanteria.
Rozdzial 14
Poznym wieczorem Lucy poszla do swojego malego pokoiku na pierwszym pietrze dormitorium stazystow. Kazdy jej krok spowijala ciemnosc. Dormitorium bylo niepozornym budynkiem; stalo samotnie w ocienionym rogu, niedaleko silowni, skad bezustannie dobiegalo buczenie i unosily sie pioropusze dymu, tuz obok szpitalnego cmentarzyka. Wydawalo sie, ze pogrzebani tam zmarli sprawiali, iz wszystkie dzwieki wokol rozbrzmiewaly jakby ciszej. Budynek byl ceglany, kwadratowy i pozbawiony wdzieku, dwupietrowy, ze scianami porosnietymi bluszczem i z wysokimi, bialymi doryckimi kolumnami przed glownym wejsciem. Przebudowano go piecdziesiat lat wczesniej, potem znow, pod koniec lat czterdziestych i na poczatku piecdziesiatych, tak wiec wszystko, co pozostalo z oryginalnej architektury – czyjejs wspanialej posiadlosci na wzgorzu – bylo juz tylko wspomnieniem.
Lucy niosla kartonowe pudlo z kilkudziesiecioma teczkami z danymi pacjentow, wyselekcjonowanych z listy, ktora systematycznie spisywala. Wsrod nich byly akta Petera Strazaka i Francisa. Zabrala je, korzystajac z