na ten widok nieswojo – zapanowal nad soba i powsciagnal jezyk.
– O ile sobie przypominam – wycedzil przez zeby – zgoda na pani dochodzenie w tym osrodku byla uzalezniona od sposobu postepowania. Chodzilo o niewywolywanie zadnego zamieszania. Wydaje mi sie, ze zgodzila sie pani dzialac dyskretnie i nie ingerowac w przebieg niczyjego leczenia. Lucy nie odpowiedziala, ale wiedziala, do czego Evans zmierza.
– Takie odnioslem wrazenie – ciagnal pan Zly. – Ale prosze mnie poprawic, jesli sie myle.
– Nie, nie myli sie pan – odparla Lucy. – Przepraszam. To sie juz nie powtorzy – sklamala.
– Uwierze, kiedy zobacze – odparl. – Rozumiem, ze zamierza pani kontynuowac przesluchiwanie pacjentow jutro rano.
– Tak.
– Coz, przekonamy sie – rzucil ledwie zawoalowana grozbe, odwrocil sie i ruszyl do frontowych drzwi. Zatrzymal sie jednak po kilku krokach, kiedy zauwazyl Duzego Czarnego, towarzyszacego Peterowi Strazakowi. Psycholog natychmiast dostrzegl, ze Peter nie ma kajdanek.
– Hej! – zawolal, machajac do nich reka. – Stac!
Wielki pielegniarz odwrocil sie do kierownika budynku.
– Dlaczego ten czlowiek nie jest skuty?! – krzyknal ze zloscia Evans. – Nie wolno mu opuszczac osrodka bez kajdanek na rekach i nogach. Takie sa przepisy!
Duzy Czarny pokrecil glowa.
– Doktor Gulptilil powiedzial, ze mozna.
– Co?
– Doktor Gulptilil… – powtorzyl Duzy Czarny, ale nie zdolal dokonczyc.
– Nie wierze. Ten czlowiek przebywa tu z nakazu sadu. Postawiono mu powazne zarzuty, jest oskarzony o czynna napasc i zabojstwo. Mamy obowiazek…
– Tak powiedzial.
– Zaraz to sprawdze.
Evans odwrocil sie na piecie, zostawiajac obu mezczyzn na korytarzu, i runal do frontowych drzwi. Zaczal sie szarpac z kluczami; zaklal glosno, kiedy pierwszy nie chcial wejsc do zamka, zaklal jeszcze glosniej, kiedy nie udalo mu sie z drugim, w koncu poddal sie i pobiegl korytarzem do swojego gabinetu, roztracajac po drodze pacjentow.
Francis szedl za krepym czlowiekiem. To, jak mezczyzna przekrzywial lekko glowe, unosil gorna warge, ukazujac biale zeby, jak garbil do przodu ramiona i machal wytatuowanymi rekami, bylo jasnym ostrzezeniem dla innych pacjentow, zeby schodzic mu z drogi. Krepy szedl stanowczym krokiem. Zmierzyl wzrokiem swietlice. Kilkoro przebywajacych tam pacjentow skulilo sie w katach albo schowalo za starymi czasopismami, unikajac kontaktu wzrokowego. Krepemu sie to spodobalo, chyba byl zadowolony, ze bez trudu zdola ustalic swoj status miejscowego osilka. Wyszedl na srodek sali. Wydawal sie nieswiadom, ze Francis za nim idzie, dopoki sie nie zatrzymal.
– No dobra – powiedzial glosno. – Jestem. Niech nikt nie probuje mi tu fikac.
Francis pomyslal, ze przez krepego przemawia glupota. I moze tchorzostwo. W swietlicy znajdowali sie tylko ludzie starzy i wyraznie niedolezni albo zagubieni w odleglych, osobistych swiatach. Nie bylo tam nikogo, kto moglby rzucic mezczyznie wyzwanie.
Mimo ostrzegawczego wolania swoich glosow Francis ruszyl w strone krepego, ktory w koncu go zauwazyl.
– Ty! – ryknal. – Wydawalo mi sie, ze juz cie ustawilem.
– Chce wiedziec, o co ci chodzilo – powiedzial Francis ostroznie.
– O co mi chodzilo? – zakpil mezczyzna. – O co mi chodzilo? Chodzilo mi o to, co powiedzialem, a powiedzialem to, o co mi chodzilo. Jasne?
– Nie rozumiem – stwierdzil Francis, troche zbyt szybko. – Kiedy powiedziales: „Jestem tym, kogo szukacie”, co miales na mysli?
– To chyba oczywiste, nie? – huknal mezczyzna.
– Nie – wymamrotal Francis, krecac glowa. – Kogo wedlug ciebie szukam?
Krepy wyszczerzyl sie w usmiechu.
– Wrednego sukinsyna. I go znalazles. Co? Zdaje ci sie, ze nie jestem dosc wredny?
Ruszyl w strone Francisa, zaciskajac dlonie w piesci i napinajac cialo.
– Skad wiedziales, ze cie szukam? – nie ustepowal Francis, chociaz w uszach rozbrzmiewalo mu choralne nawolywanie do ucieczki.
– Wszyscy wiedza. Ty, ten drugi i ta babka z zewnatrz. Wszyscy wiedza – powtorzyl krepy.
Nie ma zadnych tajemnic, pomyslal Francis. Potem uswiadomil sobie, ze to nieprawda.
– Kto ci powiedzial? – zapytal niespodziewanie.
– Co?
– Kto ci powiedzial?
– O czym ty mowisz, do cholery?
– Kto ci powiedzial, ze szukam? – powtorzyl Francis, podnoszac glos i nabierajac rozpedu, naglony czyms zupelnie innym niz glosy, do ktorych byl przyzwyczajony, sila wyrzucajac z ust pytania, chociaz kazde slowo zwiekszalo grozace mu niebezpieczenstwo. – Kto ci powiedzial, jak wygladam, kim jestem, jak mam na imie? Kto.
Krepy podniosl reke do szczeki Francisa i lekko tracil ja klykciami, jakby skladal obietnice.
– To moja sprawa – burknal. – Nie twoja. Co cie obchodzi, z kim rozmawiam i co robie.
Francis zobaczyl, ze jego oczy sie rozszerzaja, jakby dostrzegly jakas ulotna mysl. Wyczuwal, ze w wyobrazni osilka zaczynaja sie mieszac rozne lotne substancje, a gdzies w tej wybuchowej miksturze znajduja sie informacje, na ktorych mu zalezalo.
– Jasne, to twoja sprawa – nie ustepowal. Zaczal jednak mowic troche wolniej i spokojniej. – Ale moze tez troche moja. Po prostu chcialbym wiedziec, kto ci kazal mnie znalezc i powiedziec to, co powiedziales.
– Nikt – sklamal krepy.
– Tak, ktos – odparl Francis.
Mezczyzna opuscil reke, a w jego oczach pojawil sie elektryzujacy strach, ukryty pod zaslona wscieklosci. Francisowi przypomnial sie w tej chwili Chudy, kiedy atakowal Krotka Blond, albo wczesniej, kiedy rzucil sie na Francisa. Ta jedna mysl, uwolniona z glebi ducha, z jakiejs glebokiej jaskini, do ktorej dostepu nie mialy nawet najsilniejsze leki, calkowicie go pochlonela.
– To moja sprawa – powtorzyl krepy z uporem.
– Czlowiek, ktory ci to powiedzial, moze byc tym, kogo szukam – wyjasnil Francis.
Krepy pokrecil glowa.
– Pieprz sie – warknal. – W niczym ci nie pomoge.
Przez kilka sekund Francis stal dokladnie na wprost mezczyzny, nie chcial sie odsunac; myslal tylko o tym, ze jest bardzo blisko czegos waznego, konkretnego i ze musi to odkryc. Nagle jednak zobaczyl, ze maszyneria krepego mezczyzny kreci sie i wiruje coraz szybciej, gniew, frustracja, cala zwykla groza szalenstwa wzbieraja. W tej wulkanicznej chwili Francis uswiadomil sobie, ze naciskal za mocno, przekroczyl jakas granice. Cofnal sie, ale krepy ruszyl za nim.
– Nie podobaja mi sie twoje pytania – syknal zimnym glosem.
– Dobra, juz skonczylem. – Francis probowal sie wymknac.
– Ty tez mi sie nie podobasz. Po co tu za mna przylazles? Co zamierzasz ze mnie wyciagnac? Co chcesz mi zrobic?
Kazde pytanie uderzalo jak cios piescia. Francis zerkal na prawo i lewo, szukajac drogi ucieczki lub kryjowki, ale nic takiego nie widzial. Kilka pozostalych osob skulilo sie, schowalo w katach albo patrzylo na sciany i w sufit; robilo wszystko, zeby umyslem przeniesc sie gdzies indziej. Krepy mezczyzna pchnal Francisa piescia w piers. Francis zatoczyl sie w tyl.
– Nie podoba mi sie, ze za mna lazisz – ciagnal osilek. – W ogole nic mi sie w tobie nie podoba.
Popchnal jeszcze raz, mocniej.
– Dobrze. – Francis podniosl reke. – Zostawie cie w spokoju. Mezczyzna jakby stezal, cale jego cialo sie napielo.