oczy, ale zamiast tego, sam nie wiedzial dlaczego, ogladal z jakas makabryczna fascynacja pokoj zamordowanej dziewczynki. Wszystkie nalezace do niej przedmioty, bibeloty i swiecidelka opetaly go i przez chwile nie mogl zlapac oddechu. Kazdy szloch matki wydawal sie zatykac jego wlasne pluca. Oderwal wzrok od pokoju, wiedzac, ze nigdy go nie zapomni, i dal znak glowa detektywowi Wilcoxowi. Przez chwile usilowal przeprosic George’a Shrivera i podziekowac mu, ale zorientowal sie, ze jego slowa byly rownie puste jak ich rozpacz. Wiec idac na palcach, jak jakis grabiezca dusz, skierowal sie do drzwi.
Cowart siedzial, milczac, w biurze porucznika Browna. Detektyw Wilcox usiadl za biurkiem i przegladal potezna kartoteke z napisem SHRIVER, nie zwracajac uwagi na dziennikarza. Nie rozmawiali od momentu, kiedy opuscili dom. Cowart wyjrzal przez okno i zobaczyl duzy dab, wyginajacy sie pod naporem naglego powiewu; jego pokryte liscmi galezie poruszyly sie i powoli uspokoily.
Wilcox wyrwal go z zadumy, gdy znalazl to, czego szukal i rzucil przed nim na stol biurowa koperte z zoltego papieru.
– Prosze, zauwazylem, ze pogadal pan sobie troche do tego slicznego zdjecia Joanie Shriver, ktore wisialo w domu na scianie. Pomyslalem, ze moze chcialby pan popatrzec, jak wygladala, gdy Ferguson juz z nia skonczyl.
W tonie detektywa nie bylo juz zadnego udawania. Kazde slowo wydawalo sie z trudem hamowac emocje.
Bez odpowiedzi podniosl koperte i wysypal zdjecia. Pierwsze bylo najgorsze: Joanie Shriver lezala na stole w zakladzie medycyny sadowej, tuz przed rozpoczeciem sekcji. Bloto i krew wciaz przeslanialy jej buzie. Byla naga, jej dziewczece cialo przejawialo dopiero pierwsze oznaki doroslosci. Zauwazyl na torsie ciecia i rany klute, celowane w ledwo zaokraglone piersi. Brzuch i krocze rowniez bylo poklute jakimis dwunastoma ciosami nozem. Przygladal sie i zastanawial, czy nie zwymiotuje; przeniosl wzrok na twarz dziewczynki. Wydawala sie nabrzmiala, skora niemal zwisala luzno na skutek godzin przelezanych w bagnie. Pomyslal przez chwile o wielu zdjeciach, jakie widzial na dziesiatkach miejsc zbrodni, oraz setkach ujec z autopsji, prezentowanych na rozprawach, ktore sledzil. Spojrzal ponownie na szczatki Joanie Shriver i zauwazyl, iz mimo wszelkiego zla, jakie jej wyrzadzono, zachowala tozsamosc malej dziewczynki. Nawet po smierci cala wydawala sie zawarta w twarzy. To zabolalo go jeszcze bardziej.
Przejrzal pozostale zdjecia, w wiekszosci ujecia z miejsca zbrodni, pokazujace, jak wygladala po wyciagnieciu jej z bagniska. Dostrzegl na nich rowniez potwierdzenie slow Bruce’a Wilcoxa. Wokol ciala widnialy dziesiatki odbitych w blocie sladow stop. Dokladniej przyjrzal sie fotografiom i dostrzegl wiecej oznak zatarcia sladow w miejscu zbrodni; podniosl wzrok, gdy uslyszal glos Wilcoxa.
– Na Boga, Tanny, co ci zajelo tyle czasu?
Wstal, odwrocil sie i jego wzrok padl na porucznika Theodore’a Browna.
– Milo mi pana poznac, panie Cowart – powiedzial policjant, wyciagajac dlon.
Cowart uscisnal ja, nie mogac znalezc odpowiednich slow. Natychmiast odnotowal wyglad zewnetrzny policjanta: Tanny Brown byl gigantycznym mezczyzna, wysokim na ponad dwa metry, o szerokich barach i dlugich, poteznych ramionach. Mial krotko przyciete wlosy i nosil okulary. Ale przede wszystkim byl czarny, jak gleboka barwa ciemnego onyksu.
– Cos nie tak? – spytal Tanny Brown.
– Nie – odparl Cowart. – Nie wiedzialem, ze jest pan czarny.
– A co, wy, chlopcy z miasta, myslicie, ze my tu wszyscy jestesmy jak jakies biale herbatniczki, jak Wilcox?
– Nie. Po prostu sie nie spodziewalem. Przepraszam.
– Nic sie nie stalo. Wlasciwie – policjant mowil dalej swoim jednostajnym glosem bez zadnego akcentu – jestem przyzwyczajony do zdziwienia. Ale gdyby pan pojechal do Mobile, Montgomery albo Atlanty, spotkalby pan znacznie wiecej czarnych przyodzianych w mundury policyjne, niz sie panu zdaje. Czasy sie zmieniaja. Nawet policja, choc w to pewnie pan nie uwierzy.
– Dlaczego?
– Poniewaz – kontynuowal Brown mowiac jasno i przejrzyscie – jedynym powodem, dla ktorego pan tu jest, jest to, ze uwierzyl pan w te bzdury, ktorych naopowiadal panu ten sukinsyn morderca i jego adwokaci.
Cowart nie odpowiedzial. Po prostu usiadl na krzesle i patrzyl, jak porucznik rozparl sie na miejscu, ktore wczesniej zajmowal Wilcox. Detektyw wzial rozkladane krzeselko i usiadl obok porucznika.
– Wierzy pan w to? – spytal Brown niespodziewanie.
– Dlaczego? Czy to dla pana wazne, zeby wiedziec, w co wierze?
– To mogloby uproscic pare spraw. Moglby pan powiedziec: „Tak, wierze, ze przemoca wyciagneliscie od tego dzieciaka zeznanie”, i nie mielibysmy za bardzo o czym mowic. Odpowiedzialbym: „Nie, to absurd”; moglby pan to zapisac w swoim notesiku i to by zamykalo sprawe. Napisalby pan swoj artykul i staloby sie, co by sie stalo.
– A wiec nie upraszczajmy sprawy – odpowiedzial Cowart.
– Tak tez sadzilem – odparl Brown. – Wiec czego chce sie pan dowiedziec?
– Chce sie dowiedziec wszystkiego. Od samego poczatku. A szczegolnie chce sie dowiedziec, dlaczego aresztowal pan Fergusona, i chce sie dowiedziec, jak wygladalo przyznanie sie do winy. I prosze niczego nie pomijac. Czy nie tak wlasnie zwraca sie pan do osoby, ktora ma zlozyc zeznanie?
Tanny Brown poprawil swe potezne cialo na krzesle i usmiechnal sie, bynajmniej nie z zadowolenia.
– Tak, tak sie zwracam – odpowiedzial. Obrocil sie na krzesle, zastanawiajac sie i przez caly czas nie spuszczajac oka z Cowarta. – Robert Earl Ferguson znajdowal sie na czele listy najbardziej podejrzanych od momentu, kiedy znaleziono cialo dziewczynki.
– Dlaczego?
– Byl podejrzanym przy innych napadach.
– Co? Tego wczesniej nie slyszalem. Jakich innych napadach?
– Szesc gwaltow w okregu Santa Rosa i po drugiej strony granicy z Alabama, kolo Atmore i Bay Minette.
– Jakie ma pan dowody, ze byl zamieszany w inne napady?
Brown potrzasnal glowa.
– Nie mam dowodow. Fizycznie najlepiej odpowiadal charakterystyce, jaka stworzylismy wspolnie z detektywami w tamtych okregach. I wszystkie gwalty zdarzyly sie w czasie, kiedy byl poza szkola, na wakacjach; odwiedzal te swoja stara babcie.
– Tak, i co?
– I tyle.
Cowart przez chwile milczal.
– Tylko tyle? Zadnych dowodow sledczych, ktore wiazalyby go w jakis sposob z tymi napadami? Chyba pokazal pan tym kobietom jego zdjecie.
– Tak. Nikt go nie poznal.
– A wlos, ktory znalazl pan w jego samochodzie – ten, ktory nie pasowal do Joanie Shriver – porownal go pan z wlosami ofiar w tych innych sprawach?
– Tak.
– I co?
– Nie pasowal.
– Czy sposob dokonania przestepstwa, w przypadku tych pozostalych napadow, byl taki sam jak w przypadku Joanie Shriver?
– Nie. W kazdym z tych pozostalych przypadkow wystepowaly pewne podobienstwa, ale aspekty spraw byly rozne. W kilku wypadkach uzyto broni palnej, zeby zastraszyc ofiary, w innych noza. W przypadku kilku kobiet przestepca wysledzil je i wszedl do domu. Jedna akurat uprawiala jogging. Nie bylismy w stanie okreslic spojnego wzorca.
– Czy ofiary byly biale?
– Tak.
– Czy byly mlode, jak Joanie Shriver?
– Nie, wszystkie byly dorosle.
Cowart zastanowil sie przez chwile, zanim zadal dalsze pytania.