Staliscie przy mnie, ledwo trzymaliscie sie na nogach, ale wierni nauczycielskim i rodzicielskim poslannictwom – staliscie przy mnie; byla przy mnie babka Maria – wlascicielka rzezni, byl przy mnie dziadek Jerzy – naczelnik poczty, i byl przy mnie dziadek Kubica – wielki gospodarz, i moj ojciec – mlodziutki zolnierz Wermachtu, i moja matka – studentka farmacji, i byl przy mnie doktor Swobodziczka, wszyscy byliscie przy mnie i drzacymi dlonmi i rozchybotanymi palcami pokazywaliscie mi gwiazdozbiory i gwiazdy: Gwiazde Polnocna, Wielki Woz i Wielka Niedzwiedzice, i Warkocz Bereniki, i Andromede, i Plejady, i slad Drogi Mlecznej. Belkotala rzeka, szumialy drzewa, gory nieporuszone waszymi slowami i oddechami staly jak staly, a nad wszystkim, wzdluz i wszerz wszystkiego, byl gwiazdozbior Mocnego Aniola. W ciemnosciach dobrze widzialem wszystkie gwiazdy, co go wyznaczaly: siedem gwiazd znaczylo jego rozchwiana sylwetke, trzy glowe odchylona, cztery na tyl glowy zsuniety kapelusz, piec jasnych gwiazd rysowalo uniesione ramie, dziewiec wyznaczalo skrzydla, a dziesiec, plomiennych jak pomaranczowka, tworzylo butelke przytknieta do spragnionych i zaznaczonych bardzo ciemna gwiazda ust. Pod jego stopami: Centaur, Waz Wodny i Waga, po prawicy: Lew, Wolarz i Panna, po lewicy: Lutnia, ponad nim: ciemnosci.
16. Pastoralka.
Siedzielismy za stolem, bylismy przemieszani z samobojcami i siostry nie spuszczaly z nas oka. Szymon Sama Dobroc setny raz opowiadal o zeszlorocznej malignie, przez ktora w powietrznych saniach jechal Aniol Gabriel, a moze sam Bog. Papierowe obrusy trzeszczaly jak nakrochmalone, palily sie swieczki, samobojcy byli piekni i zamysleni, ale na Wigilie przychodzili z pustymi rekami, moj Boze, pamietalismy o tym. Siedzielismy za stolem: ja, Don Juan Ziobro, Fanny Kapelmeister, Krolowa Kentu, Szymon Sama Dobroc, Kolumb Odkrywca i reszta postaci troche mniej wyraznych, czyli Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Swiata, wzgardliwy Krol Cukru, sedziwy Przodownik Pracy Socjalistyczej oraz samobojcy. Siostry nie spuszczaly nas z oka, a ze wszystkie juz byly na dobrej wigilijnej bani, lustrowaly nas pilnie, gapily sie ze slynnym wzmozeniem pijackiej uwagi.
Dawniej, za starej Polski, przed zburzeniem muru berlinskiego, kiedy nie bylo podzialu na delirykow, schizofrenikow czy samobojcow – dawno temu, kiedy wstawalem tu z martwych pierwszy albo trzeci raz – co to sie dzialo, jak jaki samobojca przepadal bez wiesci, kiedy sie tracil w tutejszych jeszcze za cesarza Franciszka Jozefa albo cara Mikolaja zbudowanych labiryntach! Siostry, pielegniarze, doktorzy, sanitariusze, salowe, kierowcy karetek – wszyscy go szukali – nawet kucharki wspinaly sie na strych po drewnianych schodach! Wiadomo bylo, ze najpewniej tam wisi na belce pod powala albo wykrwawia sie w komorce za suszarnia, zyly kawalkiem szkla rozprute. Ale tak nie bylo nigdy. Zagubiony samobojca znajdowal sie rychlo, najczesciej tkwil nieruchomo przy najdalszym oknie w glebi korytarza, przez nietknieta, polprzejrzysta szybe spogladal na osniezone pole, na ceglane sciany austriackich albo ruskich koszar, na oceaniczny dym idacy z oblakanczych pizam albo z piecow kombinatu im. Lenina. Lubilem samobojcow od tamtego czasu, lubilem ich za powage, z jaka przygladali sie trawie, fragmentowi muru, granatowej chmurze.
Na wigilie przychodzili z pustymi rekami, w pizamach, w szlafrokach, co drugi mial obandazowane przeguby. Siostry z oddzialu samobojcow, ktore ich przyprowadzaly, byly piekne, smagle i nerwowe jak diabli, widocznie zdawalo im sie, ze latwiej upilnowac znikajacy z glowy fragment muru, trawy, nieba, bez ruszania sie z miejsca – typowe, powiedzmy to jasno, zludzenie mlodosci.
Przychodzili z pustymi rekami, ale my bylismy gotowi na goscine. Zestawione w swietlicy w jeden stol stoliki, gdyby nie mialy niezlomnych jak granit laminatowych blatow, uginalyby sie pod ciezarem jadla. Przede wszystkim barszcz z ziemniakami, potem dorsz panierowany, potem zupy chinskie o przeroznych smakach, sery rozmaite, chyba z szesc rodzajow sera, ogorki konserwowe, paluszkow slonych kazda ilosc, chipsy, cztery puszki szprotek, dwa sloiki rolmopsow sledziowych, pomarancze, mandarynki, jablka, bulki, drozdzowki oraz bomboniera. Co kto mial, co kto komu przyniosl, co dalo sie kupic w kiosku na parterze. Doktor Granada juz w poludnie przelamal sie z nami oplatkiem, kazdemu zyczyl zdrowia i wszystkiego dobrego, potem narzucil na ramiona wiekuisty barani kozuch, wsiadl do forda sierry i ruszyl ku jakims calkowicie zbytecznym, niepewnym i z naszego punktu widzenia chyba wrecz nie istniejacym stronom swiata. Zdrowia i wszystkiego dobrego, powtarzalismy teraz z dziecinna powaga, samobojcy nawet zdrowia i wszystkiego dobrego nie byli w stanie wypowiedziec, najdelikatniej w swiecie odwzajemniali uscisk dloni, niedostrzegalny cien usmiechu przesuwal sie przez ich romantyczne oblicza. Jedlismy w milczeniu, bez skomplikowanych peror i bez zywych dialogow obywala sie wieczerza. Jeden tylko Krol Cukru, odziany w razaco szmaragdowy dres, jak zwykle zachowywal pozalowania godna beztroske, miazdzyl nad talerzem trzecie juz opakowanie chinskiej zupy i z rodzajem nikczemnej wprawy zalewal suche pierwiastki wrzatkiem z ogromnego jak nocna szafka czajnika.
– Zupa to jest fundament – mowil Krol Cukru – zupa to jest podstawa. Dobrze przyrzadzona zupa to jest sprawa absolutnie kluczowa. Zupa kreuje dom – mozna powiedziec. U nas w domu, prosze towarzystwa, u nas w domu na kolacje wigilijna podawano cztery rodzaje zup. Tak jest – powtorzyl z tryumfem – cztery rodzaje zup: barszcz czysty, barszcz z uszkami, grzybowa i zur. Oprocz tego oczywiscie karp, szczupak w galarecie, bigos, kutia.
Nasze glowy i my cali pochylalismy sie coraz nizej, popielate wlosy Krolowej Kentu dotknely papierowej serwety, Kolumb Odkrywca wydobyl zza pazuchy i jal kartkowac francuskie tlumaczenie Nowego Testamentu, kolejne dwie siostry wyszly, kolejne dwie wrocily z dyzurki; jakby trawione niedocieczona potrzeba nieustannej przechadzki, bez przerwy lazily tam i z powrotem nasze coraz bardziej rozanielone anielice – jedynie samobojcy trwali nieporuszeni i wyprostowani niczym koncentrujaca sie przed startem reprezentacja olimpijska.
– Coz za brak polotu – jeknal Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Swiata.
Wyglaszanie niestosownych monologow bylo poniekad specjalnoscia Krola Cukru, w kazdej sytuacji potrafil ten w cywilu zamozny przedsiebiorca powiedziec cos niewlasciwego, nie dosc na tym: nieswiadom wlasnej desperacji brnal i rozwijal ryzykowne tezy, kiedy zas w koncu miarkowal sie i pojmowal skale popelnionych gaf, przychodzilo najgorsze: zawstydzony, tegi szescdziesieciolatek w szmaragdowym dresie wybuchal strasznym placzem, nieraz bardzo dlugo nie szlo go ukoic. Teraz placz przyszedl predko. Niestosowny monolog nawet nie zdazyl nabrac pelni niestosownosci, gdy spowite w szmaragd ramiona zadrzaly. Krol Cukru zakaszlal, chrzaknal knurzo, ktos nie z tego swiata moglby pomyslec, ze zakrztusil sie, ale nie, to juz byl pelen tragizmu spazm, do trzeciego talerza chinskiej zupy kapaly pierwsze lzy.
– Coz za brak polotu – powtorzyl Najbardziej Poszukiwany Terrorysta Swiata, szyderczy niesmak w jego glosie podszyty byl osobliwym podziwem.
– Zaden brak polotu – Przodownik Pracy Socjalistycznej jako pierwszy spieszyl z ukojeniem i dawal mniej lub bardziej rzekome poparcie klopotliwym wywodom Krola Cukru – zaden brak polotu, konkretna wiedza po prostu. Wiedza i doswiadczenie, ja na ten przyklad – Przodownik Pracy Socjalistycznej wprawnie imitowal ozywienie oraz rozchodzaca sie po calym jestestwie blogosc – ja na ten przyklad, ilekroc zaczynalem pic, tylekroc wpierw szykowalem sobie wielki gar zupy, najlepiej kapusniaku.
– Klamie pan, klamie pan dla dobra czlowieka – tym razem w glosie Najbardziej Poszukiwanego Terrorysty Swiata slychac bylo leniwy, choc niezachwiany sprzeciw – pan sam jest dobrym czlowiekiem i dlatego pan klamie, jednak klamie pan w sensie powszechnym. Albo sie zaczyna pic, albo sie gotuje zupe. Albo-albo – jak mawial pewien filozof.
– Mialem zamiar pic, tak czy nie? – jak to czesto sie zdarza dobrotliwcom, Przodownikiem Pracy Socjalistycznej zatrzesla nagla furia. – Potrzeba picia wzbierala we mnie nieublaganie, tak czy nie? Zanim ta potrzeba wezbrala do granic nieodpartosci, ugotowalem zupe, tak czy nie? Byc moze nie zawsze tak bywalo, ale bywalo tak wystarczajaco czesto, bym znal, jakie to jest ukojenie: lyk kapusniaku, nawet na zimno. Glod przeciez przychodzi rzadko i trwa krotko, niekiedy czlowiek nawet nie wie, ze jest glodny, nie wie, ze na ten przyklad budzi sie w nocy, ze wstaje, idzie, otwiera lodowke, niekiedy czlowiek nawet nie wie, ze podnosi gar, wielu rzeczy czlowiek nie wie, ale ozywczo idacy przez gardlo lyk lodowatego wywaru jest odczuwalny zawsze. A i pozniej – Przodownikowi Pracy Socjalistycznej z neurotyczna zwawoscia wrocil dobry humor – a i pozniej, jak sie dochodzi do siebie, to zupa tez jest nieodzowna. Ja, na ten przyklad, w czasie dochodzenia do siebie najlepiej lubie faze uzupelniania niedoborow soli mineralnych. A co najlepiej uzupelnia niedobor soli mineralnych?
Rozlegla sie muzyka, Don Juan Ziobro wydobyl z kieszeni harmonijke ustna i jal grac melodie