Po kwadransie sprzedawca gazet – staruszek ubrany w zbyt obszerna bluze marynarska – zaczal mi sie przygladac z nieukrywanym zdumieniem. Czlowiek, ktory czatuje, zachowuje sie inaczej niz czlowiek, ktory czeka. Wyraznie go niepokoilem. Zauwazylem, ze po jakiejs wymianie zdan z klientem, ten rowniez zaczal mi sie przygladac krytycznie. Opalony i ubrany w garnitur z surowego jedwabiu bylem tak mocno widoczny jak mucha w kubku mleka. Jezeli mialem stac tu jeszcze dluzej, moglem narazic sie na nieprzyjemnosci.
Minelo pol godziny; i jeszcze drugie pol. Drzalem ze zdenerwowania. Stary sprzedawca nie spuszczal ze mnie oka. Po przeczytaniu nazw ulic, przy ktorych stalem, zblizylem sie do niego.
– Przepraszam pana bardzo – wyrzeklem – czy nie zauwazyl pan francuskiego wozu, ktory stal tu, zanim sie zjawilem? Moi rodacy umowili sie na rogu East London Street i Castle Row i jakos ich nie widze.
Sprzedawca gazet obdarzyl mnie zmartwionym, bezzebnym usmiechem.
– Nic nie zauwazylem, prosze pana.
– Wyglada na to, ze wystrychneli mnie na dudka. Poczekam jeszcze chwile. Sa pierwszy raz w Edynburgu i byc moze...
Nie dokonczylem. Chodnikiem po przeciwleglej stronie ulicy szla jakas para; kobieta byla Marjorie. Robila wszystko, by na mnie nie patrzec. Mezczyzna, u boku ktorego kroczyla, byl wysoki i chudy, mial na sobie ciemny garnitur i szeroki kapelusz z szarego filcu. Niosl fotograficzny aparat w skorzanym pokrowcu. Zatrzymali sie i nagle Marjorie przebiegla przez jezdnie, zeby kupic gazete. Patrzylem na nia ukradkiem i zauwazylem, jak upuscilo na chodnik zwinieta kartke papieru. Wrocilo do mezczyzny i oddalili sie. Zakrylem kartke butem.
– Jakiej marki byl ten francuski woz?
Spojrzalem na staruszka, nie pojmujac, o co mu chodzi. Byl nieogolony i w jego rudym zaroscie tkwily tu i owdzie siwe wlosy. Cuchnal. Kolnierz jego bluzy byl tak brudny, ze blyszczal jak cerata.
– Prosze?
– Mowie o wozie panskich znajomych.
– To citroen, zna pan te marke?
– Oczywiscie, jest ich tu sporo.
Upuscilem gazete, zeby moc podniesc kulke papieru. Byla jeszcze ciepla od dloni Marjorie.
Zrobilem kilka krokow i drzac, rozwinalem ja.
„Drogi Jean-Marie. Dzieki, dzieki, dzieki.
Po stokroc dzieki za przybycie. Niestety, przyjechal ze mna maz. Wszystko panu wytlumacze. Prosze przyjsc dzis wieczorem do ogrodow Princes Street i poczawszy od piatej czekac w poblizu kiosku muzycznego.
Kocham Pana.
Panska „Ma Jolie'
W uniesieniu przycisnalem po sztubacku kartke do swego serca.
Kocham Pana! Napisala to.
Oddalajaca sie para byla jeszcze widoczna przy koncu East London Street. Mialem ochote podbiec do nich, chwycic Marjorie za reke i porwac ja.
Dla zabicia czasu uczynilem cos raczej smiesznego dla czlowieka w mojej sytuacji: zwiedzilem miasto w specjalnym autokarze, w ktorym tloczyli sie brytyjscy turysci. Kierowca, solidny staruszek o blyszczacej twarzy w okularach w zlotej oprawie, objasnial mijane obiekty, mowiac do zawieszonego na szyi mikrofonu. Zatrzymywal autokar przed oknami, w ktorych mieszkali ludzie o nazwiskach wymienionych przez niego z patosem, a mnie doslownie nic nie mowiacych.
Przy objasnieniach wymagajacych wiecej szczegolow odwracal sie do podroznych i spogladal na nich okiem belfra prowadzacego wycieczke niesfornych uczniow. Wydawalo sie, ze w odroznieniu od wiekszosci przewodnikow wie, o czym mowi i ze zalezy mu na tym, abysmy wykazali wiecej zainteresowania. W ten oto sposob zwiedzilem glowne budowle Edynburga: zamek, palac Marii Stuart, katedre, parlament i wiele innych, zapewne godnych uwagi miejsc, ktore smiertelnie mnie znuzyly.
Juz o czwartej bylem przy Princes Street. Przez zelazna furtke wszedlem do ogrodu i szybkim krokiem udalem sie w kierunku trawnikow. W glebi doliny dzielacej miasto na dwie czesci panowal przyjemny chlod. Zielone faliste trawniki pachnialy swieza i miekka trawa. Byly tak starannie wypielegnowane, ze przypominaly, jesliby uzyc.zwrotu z uczniowskiego wypracowania, zielone dywany. Posrodku nich tkwily dobrze utrzymane, trudno byloby na nich znalezc chocby jeden zwiedniety platek, kwietniki, ktore tworzyly jakies geometryczne kompozycje. Alejki o brzegach tak prostych, jakby przeszla po nich brzytwa, wily sie i krzyzowaly misternie po ogromnym parku. Piekna pogoda sciagnela znacznie wiecej ludzi niz poprzedniego dnia. Obszarpane dzieci pily wode bijaca z fontann I ochlapywaly przechodniow. Na scenie teatru, na swiezym powietrzu otyla kobieta, ta sama co wczoraj, ustawiala mikrofon. Nadchodzily juz ubrane w szkockie stroje pory tancerzy.
Mlode dziewczyny w bialych lub blekitnych sukienkach nosily na ramieniu „sashec' z cienkiej welny we wzory klanu, do ktorego nalezaly. Czlonkowie orkiestry, ubrani w wytarte smokingi, rozmawiali o czyms stojac przy fortepianie. W poblizu budki, w ktorej umieszczono kase teatru zauwazylem kamienna lawke. Siedzial na niej, popijajac herbate z papierowego kubka, starszy mezczyzna w meloniku. Obok niego stal termos i torebka z herbatnikami. Nie wiadomo czemu, przypominal klowna wykonujacego zalosny numer.
Mial fioletowy nos, opadajace czerwone powieki i drzace rece.
– Lovely day, prosze pana.
– Lovely day – przytaknalem.
Dzien byl rzeczywiscie piekny i mogl radowac Szkotow. Niektorzy z nich nie ufali pogodzie I spacerowali w przeciwdeszczowych plaszczach lub z parasolkami.
Czlonkowie orkiestry zajeli miejsca za pulpitami i stroili instrumenty. Spikerka zapowiadala cos przez mikrofon. Rozlegla sie jakas prosta melodia wykonana w sposob spontaniczny i z dobrym wyczuciem rytmu. Rozpoczely sie tance. Przechodnie zajeli miejsca na trybunach.
Im blizej bylo do spotkania, tym niespokojniej zaczalem rozgladac sie wokol siebie. Nigdzie nie bylo widac Marjorie i ogarnely mnie obawy, czy w ostatniej chwili cos jej nie przeszkodzilo.
Stalo sie cos podobnego do tego, co nastapilo rano: zanim zauwazylem, ze nadchodza, oboje byli tuz obok mnie. Ciagnal ja, trzymajac pod reke, ku wejsciu do teatru. Marjorie patrzyla na mnie i w jej spojrzeniu moglem odczytac jakas mglista obietnice. Nie wiem, co zaalarmowalo pana Faulksa: odwrocil sie gwaltownie w chwili, gdy przekraczal furtke. Spojrzal natychmiast w moim kierunku, przygladajac mi sie zimnymi jak szklo oczyma. Trwalo to zaledwie ulamek sekundy, ale odnioslem wrazenie, ze wie, kim jestem i co tu robie. Po chwili Faulksowie znikneli w tlumie.
Nie wiedzialem co czynic. Stalem niespokojny i przestraszony jak sztubak pod drzwiami zameznej kobiety. Nic w tym dziwnego skoro od kilku dni zachowywalem sie rzeczywiscie jak zakochany mlokos.
Starszy mezczyzna w meloniku nalal sobie kolejna filizanke herbaty i schrupal dwa suchary, nucac przy tym melodie, ktora wykonywala orkiestra.
– Lubi pan szkockie tance, Sir? – spytal podczas jednej z przerw.
– Szalenie.
– Tak, to wspanialy folklor. Wojowniczy folklor!
– Lovely race – dodalem nie bez ironii.
Przytaknalem ironicznie.
– Tak, to prawda, Sir, lovely race! Czy moge zaproponowac panu filizanke herbaty?
– Nie, dziekuje, nie lubie ziolek.
O maly wlos staruszek nie rzucil we mnie kubkiem, ale nie mialem czasu nacieszyc sie jego gniewem, bo Marjorie wychodzila z teatru. Byla sama. Nie szlac w moim kierunku, ale dala mi znak, ze mam sie udac za nia. Kroczyla szybko, z glowa wcisnieta w ramiona, jak zbieg, ktory pokonuje oswietlona przestrzen. Dotarla do pieknego trawnika na tylach sceny teatru. Po chwili bylem przy niej. Czekala na mnie z Opuszczonymi ramionami, oczy miala zamkniete, nie wykonala zadnego gestu. Objalem ja i przytulilem do piersi. Westchnalem: