— Szszuka, szszuka! — odezwal sie Izia. — Musi tu jest!
— Co ty gadasz?
— To taki dowcip, o kupcu — wyjasnil natychmiast Izia. — Poszedl jeden kupiec do domu publicznego…
— Zaczyna sie! — zawolal Andrzej. — Znowu o tym samym? Troszke spokoju, Katzman, jak slowo daje!
— Nie moge sobie pozwolic na spokoj — oswiadczyl Izia. — Pelna gotowosc w kazdej chwili.
— Zdechniemy tu.
— Mowy nie ma! Nawet o tym nie mysl!
— Nie mysle — odpowiedzial Andrzej.
To byla prawda. Mysl o nieuchronnej smierci ostatnio bardzo rzadko przychodzila mu do glowy. Cholera wie dlaczego. Moze dlatego, ze poczucie beznadziejnosci zupelnie sie stepilo, moze cialo bylo juz tak wyschniete i znekane, ze przestalo krzyczec i wyc, i tylko ledwo, ledwo chrypialo gdzies na granicy slyszalnosci… A moze to ilosc przeszla w koncu w jakosc i zaczela dzialac ciagla obecnosc Izi z jego niemal nienaturalna obojetnoscia wobec smierci. A smierc przez caly czas krazyla wokol nich, to podchodzila bardzo blisko, to nagle znowu sie oddalala, ale nigdy nie tracila ich z pola widzenia… Tak czy inaczej, od jakiegos czasu jesli nawet Andrzej zaczynal mowic o nieuchronnym koncu, to tylko po to, zeby przekonac sie o swojej rosnacej wobec niego obojetnosci.
— Co mowisz? — odpowiedzial pytaniem na pytanie.
— Mowie, ze najwazniejsze to nie bac sie tu zdechnac…
— Sto razy mi to mowiles. Juz od dawna sie nie boje, a ty ciagle swoje…
— To dobrze — powiedzial pokojowo Izia. Wyciagnal przed siebie nogi. — Czym by tu podwiazac podeszwe? — zastanowil sie. — Jak nie podwiaze, to mi za chwile odpadnie…
— Odetnij kawalek od postronkow i podwiaz… Dac ci noz? Przez jakis czas Izia w milczeniu ogladal wystajace z buta palce.
— Dobra — powiedzial w koncu. — Jak zupelnie odpadnie, to wtedy… Moze wezmiemy po lyku?
— Raczki marznac, nozki marznac? — zapytal Andrzej i od razu przypomnial sobie wujka Jure. Rzadko go teraz wspominal. Byl postacia z innego zycia.
— Czy nie pora sobie chlapnac? — podchwycil natychmiast Izia, przypochlebnie zagladajac Andrzejowi w oczy.
— Figa z makiem! — powiedzial z zadowoleniem Andrzej. — Wiesz, czego sie napij? Tej wody, o ktorej gdzies tam wyczytales. Klamales o tym rezerwuarze, co?
Tak jak sie spodziewal, Izia od razu sie wsciekl.
— Idz w cholere! Co ja jestem — twoja guwernantka?
— To twoj rekopis klamal…
— Idiota — powiedzial Izia z pogarda. — Rekopisy nie klamia. To nie ksiazki. Trzeba tylko umiec je czytac…
— No, to znaczy, ze ty nie umiesz…
Izia tylko na niego popatrzyl i od razu zakrzatnal sie, wstajac.
— Bedzie mi tutaj… — mamrotal. — Wstawaj! Chcesz rezerwuar? To czego siedzisz? Wstawaj, mowie!
Wiatr triumfalnie smagnal ich pylem po uszach i radosnie, jak wesoly pies, zatoczyl pyliste kolo nad naga glina. Glina z wysilkiem przylaczyla sie do niego. Przez jakis czas zachowywala sie grzecznie, jakby zbierajac sily, a potem nagle zaczela spadac zboczem.
Zebym to ja chociaz wiedzial, gdzie mnie diabli niosa, pomyslal Andrzej. Przez cale zycie gdzies mnie nosi, nie moge usiedziec w jednym miejscu… A przeciez nie ma to juz zadnego sensu. Wczesniej, mimo wszystko, zawsze byl jakis sens. Nawet najmarniejszy, najglupszy, ale jednak. Gdy, powiedzmy, bili mnie po mordzie, zawsze moglem sobie powiedziec: to nic, to — i w imie, to — walka…
…Wszystko na swiecie jest gowno warte, powiedzial Izia. (To bylo w Krysztalowym Palacu, dopiero co zjedli po kawalku kury, pieczonej pod cisnieniem, i teraz lezeli na kolorowych, sztucznych materacach na brzegu basenu z przezroczysta, podswietlana woda.) Wszystko na swiecie jest gowno warte, powiedzial Izia, grzebiac w zebach starannie umytym palcem. Wszyscy ci nasi oracze, tokarze, blumingi, krakingi, klosiste pszenice, lasery i masery. Wszystko to gowno, nawoz. Wszystko przemija. Albo mija bez sladu i na zawsze, albo mija, bo ulega przemianie. I wszystko wydaje sie wazne, bo wiekszosc uwaza je za wazne. A wiekszosc tak mysli, bo stara sie napchac zoladek i dogodzic sobie jak najmniejszym kosztem. Ale jesli sie zastanowic, to co kogo obchodzi wiekszosc? Ja na przyklad nic do niej nie mam, sam w pewnym sensie jestem wiekszoscia. Ale mnie wiekszosc nie interesuje. Historia wiekszosci ma swoj poczatek i swoj koniec. Na poczatku wiekszosc zre, co jej daja. A potem przez cale swoje zycie zajmuje sie problemem wyboru — co by tu takiego wybrac do zarcia? Czego jeszczesmy nie zarli?… No, do tego to na razie jeszcze daleko, zaprotestowal Andrzej. Nie az tak daleko, jak ci sie wydaje, zaprzeczyl Izia. A nawet jesli daleko, to i tak nie o to chodzi. Najwazniejsze, ze jest poczatek i jest koniec… Wszystko, co ma poczatek, ma tez koniec, powiedzial Andrzej. Slusznie, zgodzil sie Izia niecierpliwie. Aleja mowie w skali historii, a nie w skali wszechswiata. Historia wiekszosci ma swoj koniec, natomiast historia mniejszosci zakonczy sie dopiero razem ze wszechswiatem… Parszywy elitarysta, powiedzial leniwie Andrzej, wstal ze swojego materaca i wskoczyl do basenu. Dlugo plywal, prychal w chlodnej wodzie i nurkowal na samo dno, gdzie woda byla lodowata, i pil ja chciwie, jak ryba…
…Nie, skad, wcale jej nie pil. Dopiero teraz by pil. O Boze, i to jak by pil! Caly basen by wypil, nic Izi nie zostawil, niech szuka tego swojego rezerwuaru…
Z prawej strony, zza szarozoltych klebow pylu wyjrzaly jakies ruiny — na wpol zawalona sciana, najezona zakurzonymi roslinami, i pozostalosci po niezgrabnej, czworokatnej wiezy.
— No prosze — powiedzial Andrzej zatrzymujac sie. — A ty ciagle: nikt przed nami…
— Nigdy tego nie mowilem, do diabla! — wysyczal Izia. — Mowilem…
— Sluchaj, a moze rezerwuar jest wlasnie tutaj?
— Bardzo mozliwe.
— Chodzmy zobaczyc.
Zrzucili postronki i poczlapali w strone ruin.
— Ha! — wykrzyknal Izia. — Normanska twierdza! Dziewiaty wiek…
— Woda, szukaj wody — powiedzial Andrzej.
— Idz do diabla ze swoja woda! — zawolal Izia. Oczy mu sie rozszerzyly, wyszly na wierzch, dawno zapomnianym gestem siegnal reka pod brode w poszukiwaniu brodawki. — Normanowie… — mamrotal. — No, no.. Ciekawe, jak ich tu sciagneli?
Zaczepiajac lachmanami o ciernie, pokonali wylom w murze. Wiatr ucichl. Na czworokatnym, gladkim placu wznosil sie niski budynek z zawalonym dachem.
— Zwiazek miecza i gniewu… — mamrotal Izia, szybko zmierzajac w kierunku drzwi. — A ja przez caly czas nie moglem zrozumiec, co to za zwiazek… skad tu jakis miecz… Ale kto by przypuszczal?…
W budynku panowalo calkowite spustoszenie. Calkowite i pradawne. Starozytne. Zwalony strop przemieszal sie z kawalkami zgnilych desek — pozostalosciami po dlugim stole. Wszystko tu bylo zakurzone, sprochniale, zbutwiale. Wzdluz sciany po lewej stronie ciagnely sie zakurzone i zbutwiale lawy. Caly czas mamroczac cos pod nosem, Izia zaczaj grzebac w tym truchle, a Andrzej wyszedl na zewnatrz i obszedl dom dookola.
Bardzo szybko znalazl to, co kiedys moglo byc rezerwuarem — ogromny, wylozony kamiennymi plytami okragly dol. Teraz kamienie byly suche jak pustynia, ale woda niewatpliwie kiedys tu byla: na brzegach dolu, w twardej jak cement glinie zachowaly sie wyrazne wglebienia — slady obutych nog i psich lap. Kiepska sprawa, pomyslal Andrzej. Dawny strach chwycil go za gardlo i od razu puscil: na przeciwleglym koncu dolu, na glinie rozplaszczyly sie szerokie, kosmate liscie zen-szenia. Andrzej pobiegl do nich, okrazajac dol, w biegu szukajac noza w kieszeni.
Przez kilka minut, sapiac i zalewajac sie potem, wsciekle ryl nozem i paznokciami skamieniala gline, odgrzebywal okruchy, znowu ryl, a potem, chwytajac rekami za gruba nasade korzenia — chlodna, wilgotna, mocna— zaczaj silnie, ale ostroznie ciagnac, zeby, nie daj Boze, nie zlamac korzenia gdzies posrodku.
Korzen byl ogromny — z siedemdziesiat centymetrow dlugosci, gruby jak piesc, bialy, czysty, polyskliwy. Przyciskajac go obiema rekami do policzka, Andrzej poszedl do Izii. Po drodze nie wytrzymal: wpil sie zebami w