— A czym pachnie woda? Nie ma dla ciebie zadnego zapachu? — zapytala.
— Zadnego.
— Jestes zdumiewajaco niepojetny. — No i poprawil ci sie humor.
— Czy pokochalabym cie, gdybysmy byli jednej krwi?
— Nie wiem. Ja najpierw cie pokochalem, a dopiero pozniej dowiedzialem sie, ze nigdy nie bede mogl byc z toba.
Ostatniego dnia Sniezka byla nerwowa i choc mowila do mnie, ze nie wyobraza sobie, jak rozstanie sie z nami, ze mna, bladzila myslami gdzies daleko. Kiedy pakowalem w laboratorium rzeczy, ktore miala zabrac ze soba, przyznala mi sie, ze najbardziej boi sie tego, ze nie doleci do domu. Byla juz tam i wedrowala miedzy mna, ktory tu zostawal, a swym swiatem, ktory na nia czekal.
Obok nas juz od pol godziny lecial ich statek patrolowy i na mostku kapitanskim bez chwili wytchnienia trzeszczal translator z trudem radzacy sobie z przekladem. Do laboratorium przyszedl Bauer i powiedzial, ze ladujemy na terenie kosmoportu. Sprobowal przeczytac zapisana nazwe.
Sniezka poprawila go jakby mimochodem i natychmiast zapytala, czy dobrze sprawdzil jej skafander.
— Zaraz go sprawdze — odpowiedzial Gleb. — Czego sie boisz? Przeciez bedziesz miala do przejscia wszystkiego trzydziesci krokow.
— I chce je przejsc — powiedziala nie rozumiejac, ze obrazila Gleba.
— Sprawdz jeszcze raz — poprosila mnie.
— Dobrze — odpowiedzialem.
Gleb wzruszyl ramionami i wyszedl. Po trzech minutach wrocil i rozlozyl na stole skafander. Butle glucho stuknely o plastyk, a Sniezka skrzywila sie tak, jakby ja uderzono. Potem wystukala na drzwiach przedniej komory: — Podaj mi skafander. Sama sprawdze.
Uczucie obcosci, ktore pojawilo sie miedzy nami, powodowalo u mnie autentyczny bol w skroniach: wiedzialem, ze sie rozstajemy, ale powinnismy byli rozstac sie nie w ten sposob.
Usiedlismy lagodnie. Sniezka byla juz w skafandrze. Myslalem, ze wyjdzie do laboratorium, ale nie zaryzykowala tego, dopoki nie uslyszala w glosniku glosu kapitana: — Zaloga naziemna wlozyc skafandry. Temperatura na zewnatrz — minus piecdziesiat trzy stopnie…
Luk byl otwarty. Stali przy nim ci, ktorzy chcieli sie pozegnac ze Sniezka. Wysforowalem sie przed rozmawiajaca z doktorem Sniezke i wyszedlem na placyk przy trapie.
Nad tym bardzo obcym swiatem pelzly niskie obloki i siapil deszcz. W odleglosci trzydziestu metrow od statku zatrzymal sie niski zolty pojazd, w poblizu ktorego na mokrych kamiennych plytach stalo kilku ludzi. Byli oni bez skafandrow. To zrozumiale — kto wklada w domu te flaki. Malenka grupa witajacych zagubila sie w nie majacym konca terenie kosmodromu, ktorego granice zniknely za zaslona deszczu i tylko z lewa czarnym wzgorzem wznosil sie jakis inny statek.
Podjechal jeszcze jeden pojazd, z ktorego takze wysiedli ludzie. Uslyszalem, ze Sniezka podeszla do mnie.
Odwrocilem sie. Pozostali czlonkowie zalogi cofneli sie zostawiajac nas samych.
Sniezka nie patrzyla na mnie. Starala sie odgadnac, kto wyszedl jej na spotkanie. I nagle poznala.
Podniosla reke i pomachala nia. Od grupy witajacych oderwala sie kobieta, ktora pobiegla po plytach w strone trapu. Sniezka rzucila sie w dol, w jej strone.
A ja stalem. Stalem dlatego, ze bylem jedyna osoba na statku, ktora nie pozegnala sie ze Sniezka. Poza tym dlatego, ze trzymalem zawiniatko z jej rzeczami. No i wreszcie dlatego, ze z racji zajmowanego stanowiska wchodzilem w sklad zalogi naziemnej i powinienem byl pracowac na dole, asystowac Bauerowi w czasie rozmow z kierownictwem kosmodromu. Nie moglismy sie zatrzymac tu dluzej i po godzinie powinnismy byli odleciec. Kobieta powiedziala cos do Sniezki, ta zasmiala sie i odrzucila helm. Helm upadl i potoczyl sie po plytach. Sniezka przeciagnela reka po wlosach. Kobieta przytulila sie policzkiem do jej policzka, a ja pomyslalem sobie, ze obu im jest cieplo. Patrzylem na nie, byly daleko. Sniezka powiedziala cos do kobiety i nagle pobiegla z powrotem w strone statku. Wchodzila po trapie patrzac na mnie i zrywajac rekawiczki.
— Wybacz — powiedziala. — Nie pozegnalam sie z toba. To nie byl jej glos — mowil translator znajdujacy sie nad lukiem przezornie wlaczony przez ktoregos z naszych. Ale slyszalem rowniez jej glos.
— Zdejmij rekawice — powiedziala. — Tu jest tylko minus piecdziesiat stopni.
Odpialem rekawice, ale nikt mnie nie powstrzymywal, choc kapitan i doktor slyszeli i zrozumieli jej slowa.
Nie poczulem zimna. Ani wtedy, ani pozniej, kiedy wziela moja reke i na moment przycisnela ja do policzka. Wyrwalem reke, ale bylo juz za pozno. Na oparzonym policzku pozostal purpurowy slad mojej dloni.
— To nic — powiedziala Sniezka potrzasajac rekami, by tak nie bolalo. — To przejdzie. A jesli nie przejdzie, to tez dobrze.
— Zwariowalas — powiedzialem — Wloz rekawice, odmrozisz reke — powiedziala Sniezka.
Z dolu kobieta krzyczala cos do niej.
Sniezka patrzyla na mnie, a jej ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy byly zupelnie suche…
Kiedy juz podeszli do pojazdu, Sniezka zatrzymala sie i podniosla reke zegnajac sie ze mna i z nami wszystkimi. — Wpadnij potem do mnie — rzekl doktor. — Wysmaruje ci i zabandazuje reke.
— Nie boli mnie — powiedzialem.
— Pozniej bedzie bolec — odpowiedzial lekarz.