Malgorzata wytezala oczy i sluchala. Zdawalo sie jej, ze dochodzi ja slaby odglos kopyt koni Chauvelina i jego strazy, zaglebiajacych sie coraz dalej w las.
Kareta H~erona jechala teraz przodem. Zmniejszony orszak posuwal sie powolnym krokiem wsrod zwiekszajacych sie wciaz ciemnosci i coraz grozniejszych pomrukow puszczy.
Przemeczona Malgorzata wsunela sie w glab karety i zamknela oczy, trzymajac w swej rece dlon Armanda. Czas i odleglosc przestaly istniec dla niej, tylko smierc, pani wszechwladna, pozostala; szla przodem z kosa na obnazonym z ciala ramieniu, przywolujac ich straszna trupia reka.
Zatrzymano sie znowu. Kola zgrzytnely i konie stanely deba pod naglym sciagnieciem cugli.
– Co sie znowu stalo? – dal sie slyszec ochryply glos H~erona.
– Jest tak ciemno, obywatelu – brzmiala odpowiedz – ze woznicy nie widza nawet uszu konskich; pytaja sie, czy moga zapalic latarnie i prowadzic konie za uzdy.
– Moga prowadzic konie – odparl H~eron szorstko – ale nie chce zadnych latarni. Nie wiemy, czy kto nie czatuje na nas poza drzewami, by przedziurawic kulka glowe mnie lub tobie, sierzancie. Nie trzeba robic z siebie celu, nieprawdaz? Pozwol woznicom prowadzic konie przy pysku, a i zolnierze, ktorzy maja biale wierzchowce, niech zsiada z siodla i ida przodem. Moze biale konie poprowadza nas w tych przekletych ciemnosciach.
A gdy robiono przygotowania, by wypelnic jego rozkaz, zapytal:
– Czy daleko jeszcze do kaplicy?
– Nie moze juz byc daleko, obywatelu. Caly bor nie ma wiecej jak piec mil, a juz zrobilismy dwie od czasu, gdy wjechalismy w las.
– Cicho! – zawolal nagle H~eron. – Co to jest? Czy nie slyszycie?
Wszyscy umilkli, ale konie byly niespokojne; gryzly wedzidla, grzebaly nogami i rzucaly glowami niecierpliwie. Nadsluchujacym zdawalo sie, ze slysza brzeczenie uzd, tupot po rozmoklej drodze, parskanie koni i oddech ludzki daleko pomiedzy drzewami.
– To obywatel Chauvelin i jego ludzie – zauwazyl sierzant.
– Cicho! Chce sluchac! – padl krotki rozkaz.
I znow wszyscy wytezyli sluch. Ludzie nie smieli nawet oddychac i sciskali wedzidla, by uspokoic konie. Doszlo ich znow slabe echo tupotu konskiego.
– Tak, to Chauvelin – szepnal H~eron, niezupelnie przekonany o tym, co twierdzil – myslalem, ze dojezdza juz do palacu o tej porze.
– Moze jedzie stepa… jest bardzo ciemno, obywatelu H~eronie – rzekl sierzant.
– W takim razie naprzod! Im predzej sie z nim polaczymy, tym lepiej.
I caly pochod ruszyl znow w droge.
W glebi karety Armand i Malgorzata scisneli sie za rece.
– To de Batz ze swymi przyjaciolmi – szepnela cicho.
– De Batz? – spytal przerazony, a nie rozumiejac, czemu mowila nagle o de Batzu, pomyslal ze zgroza, ze przeczucie sie spelnilo, i ze postradala zmysly.
– Tak, de Batz – odparla. – Percy poslal mu przeze mnie list, proszac go, by spotkal sie tutaj z nami. Nie oszalalam, Armandzie – dodala spokojnie. – Sir Andrew zaniosl list Percy'ego de Batzowi w dzien naszego wyjazdu z Paryza.
– Wielki Boze! – krzyknal Armand, otaczajac ja ramionami. – Jezeli Chauvelin i jego eskorta zostana zaatakowani, to…
– Tak – dodala – jezeli de Batz zaatakuje Chauvelina i bronic mu bedzie wstepu do palacu, zastrzela nas, Armandzie, a Percy…
– Ale czy delfin znajduje sie w palacu d'Ourde?
– Podobno go tam nie ma.
– Czemu zatem Percy prosil o pomoc de Batza?
– Nie wiem – szepnela bezradnie. – Gdy pisal ten list, nie mogl zgadnac, ze sluzyc bedziemy za zakladnikow. Spodziewal sie moze, ze pod oslona ciemnosci i w zamieszaniu bitwy zdola uciec, ale teraz, gdy my tu jestesmy…
– Sluchaj! – przerwal Armand, chwytajac ja nagle za ramie.
– Stoj! – rozlegl sie glos sierzanta.
Nie moglo juz byc watpliwosci. Tupot stawal sie coraz blizszy. Jakis czlowiek biegl ku nim co tchu. Przez chwile panowala gleboka cisza; nawet wiatr ucichl i deszcz przestal szumiec. Niespokojny glos H~erona przerwal chwilowy pokoj.
– A wiec, co to jest? – spytal.
– Goniec, obywatelu, biegnie z prawej strony lasu – odparl sierzant.
– Od strony palacu? Widocznie Chauvelin zostal zaatakowany i daje mi o tym znac. Sierzancie, czuwaj nad wiezniami, jesli ci zycie mile, i…
Reszta zdania uwiezla mu w gardle wskutek tak przerazliwego napadu zlosci, ze az strwozone konie przysiadly na zadach. Przez kilka minut zapanowalo wielkie zamieszanie, dopoki ludzie nie uspokoili drzacych zwierzat.
Zolnierze wypelnili rozkaz i otoczyli zwartym kolem powoz Armanda i Malgorzaty.
Jeden z ludzi szepnal:
– Agent umie przeklinac, nie ma co mowic! Udusi go kiedys furia…
Tymczasem goniec zblizal sie coraz bardziej. Zatrzymaly go straze.
– Kto idzie?
– Przyjaciel – odparl, dyszac z wyczerpania. – Gdzie obywatel H~eron?
– Tu – odpowiedziano mu zywo. – Zbliz sie.
– Latarnie, obywatelu – zaproponowal jeden z woznicow.
– Nie, nie teraz. Gdzie jestesmy, do diabla?
– Tuz kolo kaplicy, obywatelu – rzekl sierzant.
Goniec, ktorego oczy przywykly do ciemnosci, zblizyl sie do powozu.
– Brama palacu – objasnil urywanym glosem – znajduje sie tuz na prawo, obywatelu. Przeszedlem wlasnie przez nia.
– Powiedz mi – rzekl H~eron – czy to Chauvelin cie przyslal?
– Tak. Kazal mi powiedziec, ze dojechal do palacu, ale Kapeta tam nie ma.
Caly stek przeklenstw przerwal opowiadanie gonca. Ale ten ciagnal dalej:
– Obywatel Chauvelin zadzwonil do drzwi palacu, otworzyla mu stara sluzaca; dom wydawal sie calkiem nie zamieszkany, tylko…
– Tylko co? Opowiadaj dalej!
– Gdy przejezdzalismy przez park, zdawalo nam sie, ze nas sledzono. Slyszelismy za soba wyraznie tupot koni, ale nie mozna bylo nic dostrzec. A teraz, gdy bieglem z powrotem, znow slyszalem… Sa inni w parku procz nas, obywatelu – to rzecz pewna.
Urwal.
– Inni w parku? – zawolal H~eron drzacym glosem. – Czy mozesz okreslic mniej wiecej ilu ich jest?
– Nie, obywatelu, wiem tylko, ze jezdzcy wlocza sie wkolo domu. Obywatel Chauvelin wzial ze soba czterech zolnierzy do palacu, a pozostawil tamtych na czatach. Ale prosi, abys mu poslal wiecej ludzi do pomocy. Tuz kolo bramy znajduja sie zabudowania gospodarskie; tam umiesci konie na noc, a ludzie przyjda do palacu pieszo. Noc jest bardzo ciemna. Tak bedzie lepiej dla bezpieczenstwa. – Goniec mowil jeszcze, az tu w oddali las zaczal budzic sie jakby ze snu, a powiew wiatru przyniosl odglosy odmienne zupelnie od wycia dzikich zwierzat lub krzyku nocnych ptakow.
Byl to szept komendy i ostrozne kroki ludzi, gotujacych sie widocznie do ataku.
– Sierzancie – zawolal H~eron lagodniej tym razem – czy widzisz kaplice?
– Widze wyraznie, obywatelu – odparl sierzant. – Jest to bardzo maly budynek, stojacy po lewej stronie od nas.
– Zejdz z konia i obejdz kaplice dokola. Zobacz, czy sa okna i drzwi w tyle.
Zapadlo milczenie, podczas ktorego kroki zblizajacych sie ludzi stawaly sie coraz wyrazniejsze.
Malgorzata i Armand przytuleni do siebie nie wiedzieli, co myslec, czego sie obawiac.
– To na pewno de Batz z kilkoma przyjaciolmi – szepnela Malgorzata – ale w czym oni moga pomoc? Czego sie Percy od nich spodziewa?