– Bo pan McKeWey mi kazal.
– A gdyby pan McKeWey kazal ci wypic wlasne siki, Tommy, tez bys go posluchal?
– Hej, przestan mieszac chlopakowi w glowie! – oburzyl sie McKeWey.
– A wrabalbys kupe strzelona przez wlasna mamunie, Tommy, gdyby pan McKeWey ci kazal?
– Co?
– Zamknij sie, Belane. Ja tu jestem od gadania!
Zwrocil sie do Tommy'ego.
– Sluchaj, masz porozrywac tego goscia na strzepy, zmiac jak stara gazete i cisnac przez okno, kapujesz?
– Tak jest, panie McKelvey.
– No, to na co czekasz, na koniec lata?
Tommy ruszyl na mnie. Wyciagnalem z szuflady lugera i wycelowalem w jego zwalista sylwetke.
– Stoj, Tommy, bo jak strzele, ubranie zrobi ci sie bardziej czerwone niz stroje druzyny futbolowej Stanfordu!
– Hej, skadzes to wytrzasnal? – spytal McKelvey.
– Detektyw bez gnata to jak Casanova bez kondona. Albo zegar bez wskazowek.
– Belane, gadasz jak pomyleniec – rzekl McKelvey.
– Juz mi to mowiono. A teraz powiedz swojemu chloptasiowi, zeby byl grzeczny, bo inaczej zrobie w nim taka dziure, ze bedzie mozna rzucic przez nia grejpfrut!
– Tommy, chodz tu i stan przede mna – powiedzial McKelvey.
No i tak stali. Musialem wykombinowac, co z nimi poczac.
Nie bylo to latwe. Nie zdobylem nigdy stypendium do Oksfordu. Przekimalem lekcje biologii, z matmy bylem slaby. Ale do tej pory jakos udawalo mi sie zawsze ujsc z zyciem.
Chyba.
Moze i gra byla oszukancza, ale w kazdym razie przez moment mialem w reku asa. Nastepny ruch nalezal do mnie. Teraz albo nigdy. Wrzesien byl juz za pasem. Wrony zaczynaly obrady. Slonce zachodzilo coraz krwawiej.
– Dobra, Tommy, na czworaka! – rozkazalem. – Juz!
Spojrzal na mnie, jakby mial klopoty ze sluchem.
Usmiechnalem sie lagodnie i odbezpieczylem lugera.
Tommy byl glupi, ale nie z kretesem.
Opadl na czworaka z taka sila, ze cale 5 pietro zatrzeslo sie jak podczas trzesienia ziemi, 5,9 w skali Richtera. Moj falszywy Dali zwalil sie na podloge. Ten ze stopionym zegarkiem.
Tommy tak sie rozplaszczyl, jakby chcial udawac Wielki Kanion. Spojrzal na mnie.
– Teraz ty, Tommy, bedziesz sloniem, a McKelvey twoim poganiaczem, kapujesz?
– He? – zdziwil sie Tommy.
Spojrzalem na McKelveya.
– No juz! Wsiadaj na niego! – polecilem.
– Oszalales, Belane?
– Kto wie? Szalenstwo to rzecz wzgledna. Kto ustala norme?
– Nie wiem – przyznal McKelvey.
– WSIADAJ!
– Juz sie robi, juz sie robi. Ale jeszcze zaden lokator, ktoremu wygasla umowa, nie sprawial mi tylu klopotow.
– Wsiadaj, fujaro!
McKelvey wdrapal sie na grzbiet Tommy'ego. Ledwo mogl go objac nogami. Niewiele brakowalo, a dupa peklaby mu na dwoje.
– Dobra – pochwalilem. – Ty, Tommy, jestes sloniem, wiec teraz zawieziesz McKelveya na korytarz i do windy. Ruszaj!
Tommy zaczal posuwac sie na czworakach w strone drzwi.
– Belane, zalatwie cie za to! – zawolal McKelvey. – Przysiegam na wlosy lonowe mojej matki!
– Nie zadzieraj ze mna, McKelvey, bo wyrwe ci kutasa i wrzuce do zsypu!
Otworzylem drzwi i Tommy wraz ze swoim poganiaczem wygramolil sie na zewnatrz.
Kiedy oddalal sie korytarzem, schowalem lugera do kieszeni marynarki i trafilem na zmieta kartke papieru. Wyjalem ja. Byl to moj test na przedluzenie prawa jazdy, caly pokreslony na czerwono. Oblalem egzamin.
Cisnalem kartke za siebie i ruszylem za dwojka znajomych.
Kiedy doszlismy do windy, nacisnalem guzik.
Stalem nucac melodie z Carmen.
Nagle przypomnialem sobie, ze kiedys czytalem, jak Jimmy'ego Foxa znaleziono martwego w nedznym pokoiku hotelowym. Taki wspanialy zawodnik. A potem smierc posrod karaluchow.
Przyjechala winda. Kiedy drzwi sie otworzyly, kopnalem Tommy'ego w tylek. Wlazl do srodka, wciaz z McKelveyem na grzbiecie. W windzie byly juz 3 osoby: staly i czytaly gazety.
Nie przestaly czytac. Winda ruszyla w dol.
Sam wybralem schody. Mialem 15 kilo nadwagi. Potrzebowalem ruchu.
Naliczylem 176 stopni i znalazlem sie na parterze. Przystanalem przy kiosku, kupilem cygaro i „Informator wyscigowy”. Uslyszalem, ze nadjezdza winda.
Wyszedlem na zewnatrz i ruszylem zdecydowanym krokiem przez smog. Oczy mialem blekitne, buty stare i nikt mnie nie kochal. Ale mialem robote.
Wreszcie znow czulem, ze jestem prywatnym detektywem.
Niestety, tego popoludnia wyladowalem na wyscigach, a wieczorem sie schlalem. Ale nie byl to zmarnowany dzien, bo caly czas glowkowalem, analizowalem dane. Mialem wszystko pod kontrola. Wiedzialem, ze jeszcze moment, a znajde rozwiazanie. Gowno prawda.
Nazajutrz zaryzykowalem i poszedlem do swojego biura. W koncu co to za detektyw bez biura, nie?
Otworzylem drzwi i kogo zobaczylem siedzacego przy moim biurku? Nie Celine'a. Nie Czerwonego Wrobla. McKelveya. Poslal mi slodki, falszywy usmiech.
– Dzien dobry, Belane. Co slychac?
– Zalezy, gdzie ucho przylozyc. Chcesz sie przekonac, czy burczy mi w brzuchu?
– Nie, dzieki.
McKeWey podrapal sie i ziewnal.
– No, Nick, moj chlopcze, masz szczescie. Ktos oplacil ci czynsz za caly rok.
Pani Smierc bawi sie z toba, powiedzial glos w mojej glowie.
– Kto? – zapytalem.
– Przysiaglem na honor mojej matki, ze ci nie zdradze.
– Na honor swojej matki? Ciagnela tyle druta, ze starczyloby na okablowanie dzielnicy!
McKelvey wstal od biurka.
– Spokojnie, bo bedziesz zbieral zeby na szufelke – zagrozilem.
– Nie podoba mi sie, jak sobie uzywasz na mojej matce.
– A to czemu? Polowa facetow w miescie jezdzila na niej jak na lysej kobyle!
McKeWey obszedl biurko i ruszyl w moja strone.
– Jeszcze krok, a bedziesz mial w zadku wlasny leb.
Stanal. Wygladam naprawde groznie, kiedy jestem wkurwiony.
– Dobra. A teraz gadaj. Czynsz oplacila kobieta, prawda?
– Tak. Tak. Pierwszy raz widzialem taka laske!
Oczy mial zamglone, ale zawsze mial takie.
– No juz, McKeWey, puszczaj farbe…
– Nie moge. Przysiaglem! Na honor matki.
– A niech to! – Westchnalem. – Dobra, spadaj. Czynsz mam zaplacony.
McKeWey ruszyl wolno do drzwi. Potem obejrzal sie przez lewe ramie.
– W porzadku – rzekl – ale dbaj o czystosc i porzadek.