Czarny kon stanal deba, wierzgajac dziko kopytami wysoko ponad glowami oslupialych chlopcow.
Jezdziec zamachal pistoletem i krzyknal “Viva Fiesta!”, po czym sciagnal chustke, ukazujac chlopieca, figlarna twarz.
– Chodzcie na Fieste! – zawolal, zawrocil konia w powietrzu i pogalopowal w dol, w strone Santa Carla. Chlopcy patrzyli za nim jak urzeczeni.
– Kostium na parade – jeknal Pete.
Spojrzeli na siebie i wybuchneli smiechem. Przestraszyc sie chlopca w przebraniu!
– Zaloze sie, ze bedzie z dziesieciu El Diablo na Fiescie – powiedzial Pete.
– Mam nadzieje, ze nie wpadniemy na zadnego z nich w ciemnej uliczce – odpowiedzial Pete.
Wsiedli na rowery i pojechali w dol dluga, kreta droga. Wkrotce gory zostaly za nimi, wjechali w przedmiescia Santa Carla. Mineli pole golfowe, kilka centrow handlowych i pierwsze domy, polozone na skraju kipiacego zyciem osrodka wypoczynkowego.
W srodmiesciu zostawili rowery w stojaku za biblioteka i poszli ulica Unii, glowna arteria Santa Carla. Wzdluz jezdni staly policyjne kordony dla ochrony parady, ktora miala sie niebawem rozpoczac. Gromadzili sie widzowie, wiekszosc w barwnych strojach z dawnych hiszpanskich czasow. Panowalo ozywienie, czulo sie odswietny nastroj.
Bob i Pete szybko zalatwili wszystko w malym sklepiku z pamiatkami. Kupili tuzin grubych, bialych swiec i trzy slomkowe sombrera. Nastepnie znalezli sobie miejsce przy krawezniku, wlasnie w chwili, gdy przemaszerowala otwierajaca pochod orkiestra, dmac w trabki i walac siarczyscie w bebny.
Za orkiestra jechaly przybrane kwiatami platformy, na ktorych dziewczeta i chlopcy w kostiumach odtwarzali w zywych obrazach najwazniejsze zdarzenia z historii Kalifornii. Jeden przedstawial ojca Junipero Serra, franciszkanina i misjonarza, zalozyciela wiekszosci pieknych, starych misji wzdluz wybrzeza Kalifornii. Inny prezentowal scene, w ktorej John C. Fremont wznosil amerykanska flage nad Santa Carla po zwyciestwie nad Meksykiem. Pokazano tez slynna ucieczke El Diablo. Pieciu El Diablo jechalo wokol tej platformy, miedzy nimi usmiechniety mlody czlowiek na czarnym koniu, ktory tak wystraszyl Boba i Pete'a na szczycie przeleczy.
– Popatrz na te konie! – wykrzyknal Bob.
– Chcialbym umiec tak jezdzic – Pete patrzyl z zachwytem na wyczyny mlodych ludzi na koniach.
Obaj chlopcy byli dobrymi jezdzcami, ale nie tak doskonalymi, jak uczestnicy parady. Niektore konie wykonywaly zawile, taneczne kroki. Nadjechali ranczerzy w hiszpanskich strojach oraz oddzialy policji konnej z dolnej i gornej czesci stanu. Za nimi ukazaly sie powozy, kryte wozy pierwszych osadnikow i dylizanse. Wreszcie wtoczyla sie platforma, na ktorej upozowany byl zywy obraz przedstawiajacy czasy “goraczki zlota”. Bob chwycil Pete'a za ramie.
– Patrz! – zawolal, wskazujac dwu mezczyzn idacych obok platformy. Prowadzili osla obladowanego prowiantem, lopatami, szpadlami i kilofami. W jednym z nich rozpoznali brodatego, starego czlowieka z jaskini – Bena Jacksona.
– Ten drugi to pewnie jego partner, Waldo Turner – powiedzial Bob.
Obaj starzy panowie zdawali sie budzic zachwyt wsrod obserwujacego tlumu. Wygladali jak prawdziwi poszukiwacze, az po kurz i bloto pokrywajace ich gornicze ubrania. Stary Ben byl wyraznie uszczesliwiony. Jego biala broda powiewala na wietrze, gdy kustykal dumnie, prowadzac osla. Za nim szedl Waldo Turner, wyzszy i szczuplejszy, bez brody, lecz z bialym wasem.
Wciaz nadjezdzaly nowe platformy, maszerowaly orkiestry i chlopcy omal nie zapomnieli o swej misji w bibliotece. Wtem Pete dostrzegl kogos w tlumie widzow.
– Bob – szepnal naglaco.
Bob spojrzal we wskazanym kierunku. Zobaczyl wysokiego mezczyzne ze szrama na twarzy i przepaska na oku. Nie interesowal sie zupelnie parada. Przeszedl ulica i zniknal w tlumie.
– Chodzmy – powiedzial Bob i ruszyli w te sama strone.
Zobaczyli go znowu na rogu ulicy. Szedl szybko, pare metrow przed nimi. Od czasu do czasu zwalnial i jakby wypatrywal czegos przed soba.
– Mysle, ze on kogos sledzi – powiedzial Bob.
– Kto to moze byc? Widzisz kogos przed nim? – spytal Pete.
– Nie, ty jestes wyzszy.
Pete wyciagnal sie, jak mogl najwyzej, ale nie byl w stanie zobaczyc nikogo ani niczego, co stanowiloby obiekt zainteresowania mezczyzny z blizna. Spostrzegl natomiast cos innego.
– Wchodzi do budynku! – zawolal.
– To biblioteka! – wykrzyknal Bob.
Pobiegli ku podwojnym, wysokim drzwiom biblioteki, za ktorymi wlasnie znikl mezczyzna. Staneli w holu, rozgladajac sie uwaznie. Przy odbywajacej sie Fiescie, biblioteka byla niemal opustoszala, ale wysokiego czlowieka nie mogli nigdzie dostrzec.
Glowna sala byla duza, miescila liczne polki wypelnione ksiazkami. Wiodly z niej przejscia do innych pomieszczen. Chlopcy szybko przesuneli sie miedzy regalami, zajrzeli do sasiednich sal, nadal bez rezultatu. Stwierdzili w koncu, ze biblioteka ma drugie wyjscie, prowadzace na boczna ulice.
– Zgubilismy go – powiedzial Pete z zawodem w glosie.
– Powinnismy sie byli rozdzielic. Gdyby jeden z nas poszedl do drugiego wejscia, facet nie zniknalby nam. Jupiter wiedzialby, ze biblioteki maja zawsze wiecej niz jedno wejscie – Bob byl wsciekly na siebie, ze nie pomyslal o tak oczywistym fakcie.
– Trudno, stalo sie – Pete wzruszyl ramionami. – Jak juz tu jestesmy, wezmy sie do zebrania tych wiadomosci, ktore chcial miec Jupe.
Zaczerpneli informacji u milego bibliotekarza, ktory skierowal ich do niewielkiej salki zawierajacej ksiazki historyczne. Wlasnie podchodzili do kontuaru, gdy ciezka dlon spoczela na ramieniu Pete'a.
– Prosze, prosze, nasi mlodzi detektywi!
Za nimi stal profesor Walsh, patrzac na nich przenikliwie zza grubych szkiel okularow.
– Szukacie, chlopcy, czegos? – zapytal.
– Tak, prosze pana – odparl Bob. – Chcemy dowiedziec sie jak najwiecej o Jeczacej Dolinie.
– Dobrze, bardzo dobrze – profesor pokiwal glowa. – Sam jestem tym zainteresowany. Nie mialem jednak wiele szczescia. Zdaje sie, ze nie maja tu nic, poza watpliwymi legendami. Czy byliscie na Fiescie?
– O tak! – wykrzyknal Pete entuzjastycznie. – Ale konie! A co za wspaniali jezdzcy!
– To piekne obchody. Mysle, ze pojde popatrzec troche na parade, skoro juz tu mi sie nie powiodlo. Jak wrocicie na ranczo, chlopcy?
– Mamy rowery – odpowiedzial Bob.
– Dobrze, do zobaczenia wiec – profesor zwrocil sie powoli ku wyjsciu. Bob zawahal sie, po czym zapytal:
– Czy bedac tu, nie widzial pan przypadkiem wysokiego mezczyzny z przepaska na oku?
– Masz na mysli tego samego czlowieka, ktorego widzieliscie zeszlego wieczoru?
– Tak, prosze pana.
– Tu, w miescie? – profesor zdawal sie byc zamyslony. – Nie, nie widzialem go.
Po wyjsciu profesora Bob i Pete zabrali sie do pracy. Znalezli trzy ksiazki, w ktorych byly wzmianki o Jeczacej Dolinie, ale zadna z nich nie mowila nic nowego ponad to, co juz wiedzieli. Wtem Bob natknal sie przypadkowo na ksiazke o pozolklych, pomarszczonych kartkach, ktora stanowila kompletna historie Doliny az po rok 1941. Stala na niewlasciwej polce i zapewne dlatego nie znalazl jej profesor Walsh.
Pozyczyli ksiazke na karte pani Dalton i opuscili biblioteke. Na dworze bylo wciaz goraco i slonecznie. Parada wlasnie sie konczyla. Z centrum wylewal sie tlum ludzi, wielu w kostiumach. Chlopcy przymocowali pakunki do bagaznikow rowerow i ruszyli w powrotna droge. Wkrotce wspinali sie po dlugim stoku ku przeleczy San Mateo. Jechali, jak dlugo bylo to mozliwe, po czym zsiedli z rowerow i szli dalej piechota.
Zatrzymali sie dla odpoczynku. Stojac na poboczu szosy, patrzyli na Channel Islands, zamglone w oddaleniu.
– Chcialbym kiedys pojechac na te wyspy – powiedzial Pete.
– Na niektorych z nich hoduje sie bydlo i oczywiscie sa kowboje – odrzekl Bob.
W poblizu wysp przesuwaly sie smukle, szare kadluby okretow marynarki wojennej. Od strony Santa Carla nadjezdzal samochod, ale zapatrzeni w ocean chlopcy nie zwrocili na niego uwagi. Dopiero ogluszajacy ryk