Nie mialem na to odpowiedzi i sam juz nie wiedzialem, czy chce ja poznac.
Pojechalem do domu, przekonany, ze ktos mnie sledzi, choc przez cala droge w lusterku wstecznym nie bylo nic.
Tamten to naprawde ktos wyjatkowy. Obserwator dawno nie widzial kogos o takim harcie ducha. Sytuacja rozwijala sie duzo ciekawiej, niz to bywalo poprzednio. Zaczynal nawet czuc cos jakby duchowa wiez z tamtym. Troche to smutne. Gdyby tylko wszystko sie inaczej ulozylo. Jednak nieuchronny los tamtego mial w sobie swoiste piekno, a to tez bylo dobre.
Nawet kiedy jechal tak daleko za nim, widzial oznaki puszczajacych nerwow; przyspieszanie i hamowanie, majstrowanie przy lusterkach. Dobrze. Niepokoj to dopiero poczatek. Musial wpedzic tamtego w cos duzo gorszego od niepokoju i zrobi to. Najpierw jednak koniecznie trzeba dac mu do zrozumienia, co go czeka. Bo sam, mimo wszystkich wskazowek, chyba jeszcze na to nie wpadl.
Coz, mowi sie trudno. Obserwator po prostu bedzie sie trzymac schematu dotad, az tamten zorientuje sie, jaka moc podaza jego sladami. A wtedy nie bedzie mial wyboru. Przyjdzie jak szczesliwe jagnie na rzez.
Do tego czasu nawet obserwacja miala swoj cel. Niech wie, ze ktos patrzy. Nawet jesli zobaczy obserwujaca go twarz, nic mu to nie da.
Twarze moga sie zmieniac. Obserwacja bedzie trwac.
20
Oczywiscie, tej nocy nie zmruzylem oka. Nastepnego dnia, w niedziele, polprzytomny ze zmeczenia i niepokoju zabralem Cody'ego i Astor do pobliskiego parku i, siedzac na lawce, usilowalem cokolwiek zrozumiec z masy malo konkretnych informacji i domyslow, ktore zebralem do tej pory. Elementy nie chcialy ulozyc sie w zadna logiczna calosc. Nawet gdybym wykul z nich jakas w miare spojna teorie, nie powiedzialoby mi to, jak znalezc mojego Pasazera.
Najlepsze, co zdolalem wymyslic, to mglista hipoteza, ze Mroczny Pasazer i jemu podobni sa wsrod nas od co najmniej trzech tysiecy lat. Dlaczego jednak ten moj mialby uciec przed innym, tego wytlumaczyc nie potrafilem, tym bardziej ze spotykalem innych wczesniej i jedyna reakcja bylo zjezenie siersci. A co do mojej teorii o nowym tatusiu — lwie: w parku, na przyjemnie grzejacym slonku, w otoczeniu dzieci wymyslajacych sobie trajkoczacymi glosikami, wydawala sie szczegolnie naciagana. Statystycznie mniej wiecej polowa z nich pozostawala pod piecza nowych tatusiow — tak by wynikalo z danych o liczbie rozwodow — a wygladalo na to, ze maja sie swietnie.
Pozwolilem, zeby ogarnela mnie rozpacz, uczucie, ktore wydawalo sie lekko absurdalne w piekne popoludnie w Miami. Pasazer zniknal, zostalem sam i nie wpadlem na zaden pomysl oprocz tego, by zapisac sie na aramejski. Moglem miec nadzieje, ze bryla zamarznietej brudnej wody spadnie z przelatujacego samolotu prosto na moj leb i skroci moje cierpienia. Spojrzalem w niebo, ale spotkal mnie tylko kolejny zawod.
Nastepna nieprzespana w polowie noc, przerwana tylko przez znajome dzwieki muzyki, ktora wdarla sie w moj sen i obudzila mnie, gdy juz siadalem na lozku, zeby ruszyc jej tropem. Nie mialem pojecia, dlaczego uznalem, ze to dobry pomysl, a tym bardziej, dokad chciala mnie zabrac, ale najwyrazniej postanowilem isc i juz. Bylo oczywiste, ze jest ze mna coraz gorzej, ze staczam sie blyskawicznie w szara, pusta otchlan szalenstwa.
W poniedzialek rano oszolomiony i zmaltretowany Dexter wszedl chwiejnym krokiem do kuchni, gdzie z miejsca brutalnie natarl na mnie huragan Rita, ktory nadciagnal, wymachujac wielka sterta papierow i plyt kompaktowych.
— Chce wiedziec, co myslisz — powiedziala i uderzylo mnie, ze lepiej, by akurat tego nie wiedziala, zwazywszy jak ponure ostatnio miewam mysli. Zanim jednak moglem sie zdobyc na chocby lagodny sprzeciw, juz cisnela mnie na krzeslo i zaczela rozrzucac papiery.
— To kompozycje kwiatowe, ktore proponuje Hans. — Pokazala mi serie zdjec, na ktorych rzeczywiscie bylo cos jakby kwiaty. — Ta jest na oltarz. I moze jest troche, och, sama nie wiem. — Spojrzala na mnie z rozpacza. — Myslisz, ze beda sie smiac, ze jest za duzo bieli?
Choc slyne z wyrafinowanego poczucia humoru, jakos nie potrafilem znalezc w kolorze bialym nic smiesznego, ale zanim zdolalem ja uspokoic w tej kwestii, juz zaczela przewracac kartki.
— W kazdym razie — objasniala — tak wyglada pojedyncze nakrycie.
I mam nadzieje, ze bedzie pasowac do planow Manny'ego Borque'a. Moze powinnismy poprosic Vince'a, zeby to z nim skonsultowal?
— Coz — wykrztusilem.
— Boze, juz tak pozno? — przerazila sie i nim wydobylem z siebie chocby jedna sylabe, rzucila mi na kolana stosik kompaktow. — Zostawilam szesc zespolow, reszte odrzucilam. Moglbys to dzis przesluchac i powiedziec, co sadzisz? Dzieki, Dex — ciagnela nieprzerwanie, po czym nachylila sie, pocalowala mnie w policzek i ruszyla do drzwi, juz skupiona na nastepnym punkcie porzadku dziennego. — Cody? — zawolala. — Pora wychodzic, skarbie. Zbieraj sie.
Nastapily trzy minuty zamieszania, ktorego punktem kulminacyjnym bylo to, ze Cody i Astor wsadzili glowy do kuchni, zeby sie pozegnac, po czym trzasnely drzwi frontowe i zapadla cisza.
I w tej ciszy mialem wrazenie, ze prawie slysze, jak w nocy, slabe echo muzyki. Wiedzialem, ze powinienem zerwac sie z krzesla i wypasc na zewnatrz z szabla w mocno zacisnietych zebach — wyskoczyc na jasne swiatlo dnia, znalezc to cos, czymkolwiek bylo, dopasc w jego legowisku i zabic — ale nie moglem.
Internetowa strona Molocha zaszczepila we mnie strach i choc wiedzialem, ze to glupie, zle, bezproduktywne i zupelnie nie w stylu Dextera, nie potrafilem z tym walczyc. Moloch. Debilne stare imie, nic wiecej. Pradawny mit, ktory popadl w zapomnienie tysiace lat temu, obalony wraz ze swiatynia Salomona. Bujda, wytwor prehistorycznych wyobrazni, mniej niz nic — tyle ze sie tego balem.
Wygladalo na to, ze nie mam innego wyjscia jak tylko dociagnac do wieczoru, nie wychylajac sie, i miec nadzieje, ze to cos mnie nie dopadnie. Bylem wykonczony i moze to podsycalo we mnie poczucie bezradnosci. Ale sam w to nie wierzylem. Mialem wrazenie, ze cos bardzo zlego krazy wokol mnie, coraz blizej, z moim zapachem w nozdrzach, i juz czulem, jak zatapia kly w mojej szyi. Moglbym probowac co najwyzej przeciagnac troche te zabawe, ale wczesniej czy pozniej nieznany wrog pochwyci mnie w szpony, a wtedy ja tez bede meczal, bil pietami w ziemie, az umre. Stracilem cala wole walki; tak naprawde nie mialem juz w sobie nic oprocz czegos w rodzaju odruchowego czlowieczenstwa, ktore powiedzialo mi, ze pora isc do pracy.
Wzialem stosik plyt Rity i wygramolilem sie z domu. A kiedy stalem pod drzwiami i przekrecalem klucz w zamku, od kraweznika bardzo powoli oderwal sie bialy avalon, ktory leniwie ruszyl ulica.
W obliczu takiej bezczelnosci moje zmeczenie i rozpacz ulotnily sie bez sladu i, niczym ladunek pradu, przeszylo mnie czyste przerazenie. Zatoczylem sie na drzwi, plyty wysunely mi sie z palcow i spadly na chodnik.
Samochod powoli podjechal do znaku stopu. Patrzylem za nim, sparalizowany i odretwialy. A kiedy jego swiatla hamowania zgasly i ruszyl przez skrzyzowanie, cos sie w Dexterze przebudzilo. To byl gniew.
Moze sprawil to absolutny, zuchwaly, zimny brak szacunku, z jakim zachowywal sie avalon, a moze po prostu potrzebowalem uzupelnic poranna kawe zastrzykiem adrenaliny. Tak czy owak, przepelnilo mnie sluszne oburzenie i jeszcze nie zdecydowalem, co robic, a juz pobieglem do swojego samochodu i wskoczylem na fotel kierowcy. Wcisnalem kluczyk do stacyjki, zapalilem silnik i rzucilem sie w poscig za avalonem.
Nie zwazajac na znak stopu, przecialem skrzyzowanie i zauwazylem tamten samochod kilka przecznic dalej; skrecal w prawo. Jechalem duzo szybciej niz powinienem i zobaczylem go znowu, kiedy odbijal w lewo, w kierunku autostrady numer 1. Zmniejszylem dzielacy nas dystans i przyspieszylem, by dogonic go zanim zginie w porannym szczycie.
Mialem do niego jakas przecznice straty, kiedy skrecil na polnoc na autostrade numer 1, i popedzilem jego sladem, ignorujac pisk hamulcow i ogluszajace trabienie klaksonow. Avalon byl mniej wiecej dziesiec samochodow przede mna i, wykorzystujac wszystkie umiejetnosci nabyte przez lata jezdzenia po Miami, staralem sie do niego zblizyc, skupiony tylko na drodze, nie na liniach dzielacych pasy. Nie bawily mnie nawet cudowne fajerwerki slowne, ktore padaly z roznych samochodow. Smok powstal na nogi i choc moze nie mial wszystkich zebow, mial wole walki. Wpadlem w zlosc — kolejne nowe doswiadczenie. Wypuszczono ze mnie cala ciemnosc, dalem sie