– Sloneczko – odezwala sie cicho. – Jak znalazlas sie w schowku?
Becky patrzyla na nia bez slowa.
– Ukrylas sie?
Dziewczynka powoli skinela glowa.
– Becky, wiesz, przed kim sie schowalas?
Dolna warga malej zaczela drzec.
– To byl ktos, kogo znasz?
Becky spuscila wzrok.
– Wszystko w porzadku, kochanie. Juz bedzie dobrze. Jestes bezpieczna. – Rainie zerknela na pozamykane klasy. – Nikt cie nie skrzywdzi. Musze tylko wiedziec, kto to zrobil. Pomozesz mi, Becky?
Becky O’Grady pokrecila glowa.
– Zastanow sie, sloneczko. Zastanow sie.
Mijaly kolejne minuty. Dziewczynka wciaz milczala. W koncu odwrocila sie i zwinela w klebek. Rainie ogarnela calkowita bezradnosc. Tymczasem Walt i Emery przeniesli Bradleya na lozko. Koszula Chucka przytrzymywala gruba warstwa chusteczek na piersi rannego. Twarz woznego wciaz byla sino-blada, ale wydawalo sie, ze rannemu latwiej oddychac. Jeden punkt dla chlopcow z pogotowia.
Rainie rozejrzala sie. Walt w poszukiwaniu chusteczek wyrzucil polowe zawartosci schowka na korytarz. Na podlodze pelno bylo rozniesionych butami sladow krwi. Drzwi do klas pozostawaly zlowrogo zamkniete. U stop Rainie lezala zwinieta w pozycji embrionalnej Becky O’Grady.
A dalej martwa nauczycielka. I dwa mniejsze ksztalty.
Jezus Maria, co sie stalo w K-8 w Bakersville?
Rainie wziela Chuckiego na strone.
– Musimy zabrac stad Becky. Wynies ja i sprobuj znalezc Sandy. Powinny juz nadejsc posilki. Niech okraza teren szkoly. Przekaz im ode mnie, zeby nikogo nie przepuszczali. Dotyczy to prasy, burmistrza i najbogatszych rodzicow w miescie. I powiedz Luke’owi, zeby zrobil dokumentacje miejsca przestepstwa.
– Pismaki szybko sie zleca na zer. – Twarz Chuckiego wykrzywil grymas obrzydzenia.
– Niech Shep sie nimi zajmie.
– Dobra. – Zoltodziob rozgladal sie uwaznie po korytarzu, podejrzanie spokojnym i cichym. – Rainie? Dlaczego klasy sa pozamykane? Ten psycholog mowil chyba, ze ewakuowali sie jak podczas alarmu pozarowego. W takiej sytuacji dzieciaki chyba nie zamykaja drzwi i nie gasza swiatla? Wiec kto to zrobil?
– Pewnie ani uczniowie, ani nauczyciele.
– Facet w czerni?
– Zawracalbys sobie glowe zamykaniem drzwi, gdybys uciekal z miejsca zbrodni?
Czolo Chuckiego przeciela gleboka zmarszczka.
– Raczej nie, no ale kto nam zostaje?
Rainie usmiechnela sie kwasno.
– Nie wiem, Cunningham, chociaz pewnie zaraz sie dowiem.
3
Zona Shepa O’Grady pokonywala luki kretej ulicy z predkoscia siedemdziesieciu kilometrow na godzine. Opony wysluzonego oldsmobile’a piszczaly na znak protestu, ale Sandy nawet tego nie zauwazyla. Jej dlonie mocno sciskaly kierownice, a blekitne oczy wypatrywaly z napieciem budynku szkoly.
Ulica byla pelna ludzi. Wybiegali z domow, pedzili z pobielalymi ze strachu twarzami, niosac apteczki i koce, reczniki i butelki z woda, wszystko, co ich zdaniem moglo sie przydac.
Sandy z wizgiem opon wziela nastepny zakret. Wcisnela mocniej pedal gazu, ale zaraz musiala zahamowac. Dwie przecznice od szkoly jezdnie tarasowaly pospiesznie zaparkowane samochody, pomiedzy ktorymi klebili sie szalejacy z niepokoju rodzice. Sandy wjechala na chodnik, zaciagnela reczny hamulec i wmieszala sie w tlum.
Co za piekielny halas! Wycie starej karetki Walta. Krzyki dzieci: „mamo”, „tato”, podniesione glosy doroslych. Slyszala syreny policyjne i ryk silnikow. Nagle dobiegl ja rozdzierajacy, glosny lament, jakby ktorejs matce pekalo z bolu serce. Sandy miala wrazenie, ze krew krzepnie jej w zylach.
To nie moglo sie dziac naprawde. Nie w Bakersville. Nie w szkole Danny’ego i Becky. Boze, czy ktos nie moze tego przerwac?
Brnela przez morze ludzi i samochodow. Nie wiedziala, dokad isc. Przepychala sie w strone bialego budynku. Musi podejsc jak najblizej. Gdzie sa jej dzieci? Gdzie maz? Czy ktos jej w koncu powie, co ma robic?
Zobaczyla przed soba policjanta w mundurze z okregu Cabot. Wygladalo na to, ze jednoczesnie probuje usunac ludzi z terenu szkoly i dowiedziec sie, kto tu dowodzi. Nikt nie potrafil mu odpowiedziec. Rodzice chcieli tylko znalezc swoje dzieci.
W koncu Sandy przedarla sie az pod ogrodzenie boiska. Przylgnela do siatki i spojrzala w strone parkingu. Na asfalcie lezaly dzieci. Niektore przykladaly sobie do glow kompresy, inne podsuwaly pokaleczone lokcie i kolana do opatrunku pieciorgu ochotnikom krzatajacym sie w zorganizowanym napredce punkcie sanitarnym. Sandy rozpoznala Susan Miller, mame Johnny’ego, pielegniarke ze szpitala w Cabot. Dostrzegla tez Rachel Green, przewodniczaca Komitetu Rodzicielskiego, ktora bandazowala wlasnie nadgarstek jakiemus osmiolatkowi. Dan Jensen, miejscowy weterynarz, pochylal sie nad chlopcem w zakrwawionych dzinsach. Czerwona plama otaczala dziure wyrwana w mocnym materiale nogawki. Chlopiec zostal postrzelony.
Boze, rana od kuli. A wiec naprawde strzelano. Wszystko to dzialo sie naprawde. Ktos otworzyl ogien w szkole w Bakersville.
Sandy zrobilo sie niedobrze.
Nagle ujrzala wicedyrektorke, Mary Johnson. Chwycila ja za reke.
– Mary, Mary, co sie stalo? Co z dziecmi? Widzialas Becky i Danny’ego?
Mary wygladala na wstrzasnieta. Jej zazwyczaj starannie ulozone wlosy byly teraz potargane, a twarz lsnila od potu. Popatrzyla nieprzytomnie, ale po chwili poznala Sandy i objela ja pocieszajacym gestem.
– Och, tak mi przykro. Robimy, co mozemy.
– Czy cos sie stalo moim dzieciom? Gdzie sa Danny i Becky? Gdzie sa moje dzieci!?
– Ciii, wszystko w porzadku. Na pewno. Musze cie prosic, zebys odeszla spod szkoly. Wszyscy uczniowie zostali przeprowadzeni na druga strone ulicy. Nauczyciele ustawili ich klasami. Tam musisz szukac Dana i Becky.
– Ale widzialas ich? Nic im nie jest?
Moment wahania. Dziwny blysk w oczach. Sandy poczula, jak oddech znowu wieznie jej w gardle.
– Nie wiem – odparla wreszcie Mary Johnson. – Mamy tyle dzieci…
– Nie widzialas ich?!
– Ewakuowalismy wiekszosc uczniow. Troche potrwa, zanim zapanujemy nad sytuacja.
– O Boze, nie widzialas moich dzieci!
– Prosze cie, Sandy…
– Ktos zginal? Powiedz mi tylko, czy ktos zginal?
Uscisk Mary Johnson stal sie mocniejszy i Sandy wyczytala wszystko w jej posepnym spojrzeniu – to czego wicedyrektorka nie chciala powiedziec na glos, to, z czym beda sie borykali w Bakersville przez nastepne dni, miesiace, lata: wsrod dzieci byly ofiary smiertelne.
Wszystko dzialo sie naprawde.
Sandy nie mogla oddychac, nie mogla myslec. Chciala cofnac czas chocby o szesc godzin, kiedy byla jeszcze w domu, przygotowywala dzieciom sniadanie i calowala kazde z nich w rozwichrzona czupryne. Chciala cofnac czas jeszcze o dziesiec godzin, kiedy ukladala je w lozkach i czytala bajke na dobranoc. Tak powinno wygladac ich zycie. Byli tylko dziecmi, na litosc boska. Tylko dziecmi.
Ktos w tlumie krzyknal. Sandy i Mary odwrocily sie wlasnie w chwili, gdy w drzwiach szkoly ukazali sie Walt i