
Jo Beverley
Diabelska intryga
Beverley Jo (wlasc. Beverley Mary Josephine Dunn)
Dedykuje te ksiazke trzem mezczyznom, ktorzy odegrali wazna role w moim zyciu: Kenowi, Jonathanowi i Philipowi. To dzieki wam pisanie stalo sie dla mnie nie tylko mozliwe, ale tez przyjemne. I czuje, ze bogowie naprawde mi sprzyjaja.
PODZIEKOWANIA
Po pierwsze, pragne podziekowac za wsparcie i rady mojej agentce, Alice Orr, ktora przechodzi teraz na zasluzony odpoczynek. Zycze jej wiele szczescia.
Spotkania z innymi autorami sa zawsze nieslychanie pomocne, dlatego chcialabym zlozyc podziekowania mojej grupie dyskusyjnej, zlozonej z Jane Wallace, Solveig McLaren, Karel Loganhume, Marjorie Daniels i Anity Birt, za pomoc w doprowadzeniu do konca tego nie zawsze latwego projektu. Zwykle sa to rozmowy internetowe, ale prawdziwa dusze tej ksiazki odnalazlam w czasie bezposredniego spotkania z wymienionymi autorkami.
Dziekuje rowniez Andrew Sigelowi, ktoremu udalo sie odnalezc to, co pozostalo z libretta „Orione' londynskiego Bacha. Dzieki temu moglam zrewidowac swoje poglady na temat tej opery. Pragne tez przekazac wyrazy wdziecznosci znawczyni porto Bibianie Behrendt, a takze grupie internetowej lemot@onelist. com, ktora sprawdzila pisownie obcych zwrotow i wyrazow.
Przede wszystkim jednak podziekowania naleza sie samemu Rothgarowi, ktory wdarl sie w moje zycie osiem lat temu i oznajmil: „Przyszedlem, zeby odmienic twoj los'.
1
Londyn, czerwiec 1763 roku
Drzwi do klubu Savoir Faire otworzyly sie nagle i na ulicy zajasnialo pochodzace ze srodka swiatlo. Minela polnoc. Sluzacy, ktorzy do tej pory leniuchowali, poderwali sie na rowne nogi. Chlopcy z pochodniami ruszyli, zeby oswietlic droge wychodzacym dzentelmenom. Jednak czuwajacy nad wszystkim lokaj juz dmuchnal w swoj gwizdek i natychmiast od strony powozow odpowiedzial mu podobny dzwiek. Woznica najpierw zapalil lampy, a nastepnie odczepil od konskich pyskow worki z obrokiem.
Jednoczesnie zapobiegliwy lokaj zadbal o to, zeby chlopcy nie niepokoili jego panow: markiza Rothgara oraz jego przyrodniego brata, lorda Bryghta Mallorena. Nie wzbudzilo to entuzjazmu wyrostkow, ale w koncu z ociaganiem powrocili do gry w kosci.
Mimo lsniacych biela koronek przy strojach, a takze bizuterii, ktora nosili, markiz i jego brat nie potrzebowali ochrony. W wysadzanych szlachetnymi kamieniami pochwach trzymali krotkie szpady, i w razie potrzeby zawsze potrafili ich uzyc.
Gawedzili sobie teraz spokojnie, czekajac na powoz. W tym czasie kolejna grupa gosci wyszla z wnetrza ekskluzywnego klubu. Mezczyzni smiali sie i klepali po plecach. Jeden z nich zaintonowal falszywie:
Bracia odwrocili sie gwaltownie, a ich szpady swisnely w powietrzu.
– Wydaje mi sie, ze ta piosenka juz dawno wyszla z mody – lagodnie zauwazyl markiz. – Powinienes przeprosic, panie, za karygodny brak wyczucia.
Slowa przyspiewki stanowily zlosliwy komentarz do wydarzen sprzed dwoch lat, kiedy to znaleziono lady Cha- stity Ware z nagim mezczyzna w lozku. Mloda dama nie przyznala sie do niczego, ale to Mallorenowie musieli dowiesc jej niewinnosci. Dzieki nim mogla zaczac pokazywac sie w towarzystwie i w koncu wyjsc za maz za najmlodszego przyrodniego brata markiza, lorda Cynrica, obecnie Raymore'a.
Jasnowlosy mezczyzna, ktory zapewne sporo wypil, przerwal swoj spiew i skrzywil sie na te slowa.
– Ani mi sie sni! Kazdy moze spiewac, co mu sie zywnie podoba.
– Byle nie to! – warknal lord Bryght, przystawiajac szpade do gardla blondyna. Ten jednak nawet nie mrugnal, chociaz jego towarzysze cofneli sie ze strachem.
Markiz odepchnal swoja szpada ostrze brata.
– Dosyc! Nie trzeba nam ulicznych bojek! – Spojrzal zimno na jasnowlosego spiewaka. – Twoje nazwisko, panie?
Wiekszosc ludzi w Londynie zadrzalaby na dzwiek tych slow, wypowiedzianych przez lorda Rothgara, nazywanego czesto Mrocznym Markizem, ale jego oponent tylko spojrzal na niego z pogarda.
– Curry, panie. Nazywam sie Andrew Curry.
– Wobec tego, przepros, panie, za to, ze spiewales tak falszywie – zazadal Rothgar, kladac nacisk na ostatnie slowo.
Wargi Curry'ego zadrzaly od tlumionej wscieklosci.
– Lajno pozostanie lajnem, chocby posadzic na nim kwiatki – mruknal. – Zawsze bedzie smierdziec.
– Tak jak trup – podjal markiz. – Zechciej, panie, wyznaczyc swojego sekundanta.
O dziwo, mezczyzna usmiechnal sie pod nosem.
– Giller? – zwrocil sie do jednego ze swoich towarzyszy. Ubrany w jedwabie osobnik o twarzy lotra skinal niechetnie glowa.
– Oczywiscie, Curry. Zawsze do uslug.
– Lord Bryght wystapi w moim imieniu. – Markiz wskazal brata. – Ale chyba sami mozemy uzgodnic szczegoly, prawda? Rodzaj broni?
– Szpady – padla odpowiedz.
– Dobrze, wobec tego szpady o dziewiatej przy stawie w St. James's Park. – Rothgar schowal bron do pochwy i wsiadl do powozu, ktory juz na niego czekal. – Doskonale miejsce, zeby popelnic samobojstwo.
Lord Bryght rowniez schowal swoja szpade, wyraznie zaniepokojony dobrym humorem Curry'ego.
– Giller, chodz no tutaj! – zawadiaka przywolal jednego z kompanow.
– Po co? – Mezczyzna w jedwabiach nie wygladal na zachwyconego cala sytuacja.
– Bo jestes moim sekundantem, barania glowo! – wsciekl sie Curry. – Musisz powiedziec markizowi, ze go nie przeprosze!
Skonsternowany Giller zaczal skubac swoj wytworny stroj. Wygladal tak, jakby sam bal sie, ze go zasieka w