— I Gubara tez nie znam.
Sniegowej w milczeniu dymil, ogromny, zgarbiony, straszny.
Potem powiedzial:
— No coz, jak nie, to nie. Na tym mozemy skonczyc nasza rozmowe. Przepraszam najgorecej.
— Ale ja wcale nie chce jej konczyc — powiedzial Malanow klotliwie. — Jednak chcialbym zrozumiec…
— Nie mam prawa — odparl Sniegowoj, jakby nozem ucial.
Oczywiscie Malanow nie dalby tak latwo za wygrana. Ale nagle zauwazyl cos takiego, ze z miejsca ugryzl sie w jezyk. Lewa kieszen monstrualnej pizamy Sniegowoja byla dziwnie wypchana, a z tej kieszeni wyraznie i niedwuznacznie sterczala kolba pistoletu. Jakiegos bardzo duzego pistoletu. Z gatunku gangsterskich koltow na filmach. I ten kolt jakos z miejsca zniechecil Malanowa do zadawania pytan. Blyskawicznie stalo sie dla niego jasne, ze to wszystko nie jego interes i ze nie on tu zadaje pytania. A Sniegowoj wstal i powiedzial:
— A wiec prosze posluchac. Ja jutro znowu…
ROZDZIAL 3
5…polezal chwile na plecach, bez pospiechu przychodzac do siebie. Pod oknem na calego grzmialy juz przyczepy ciezarowek, a w mieszkaniu bylo cicho. Z wczorajszego dnia pozostal tylko lekki szum w glowie, metaliczny posmak w ustach i jakas nieprzyjemna zadra w duszy czy tez moze w sercu, zreszta Bog jeden wie gdzie. Zaczal medytowac nad ta drzazga, ale wtedy ostroznie zadzwonil dzwonek u drzwi. A, to pewnie Pawlowicz z kluczami, domyslil sie i pospiesznie wyskoczyl z lozka.
Idac przez przedpokoj, machinalnie zauwazyl, ze kuchnia jest starannie posprzatana, a drzwi do pokoju Bobka zamkniete i od wewnatrz zasloniete makatka. Lidka spi. Wstala, zmyla naczynia, a potem znowu chrapnela.
Kiedy walczyl z zamkiem, dzwonek znowu delikatnie zabrzeczal.
— Zaraz, zaraz… — schrypnietym, zaspanym glosem powiedzial Malanow. — Chwileczke, Arnoldzie Pawlowiczu…
Ale to wcale nie byl Arnold Pawlowicz. Szurajac podeszwami po gumowej wycieraczce, w progu stal absolutnie nie znany mlody czlowiek. W dzinsach, w czarnej koszuli z podwinietymi rekawami i w olbrzymich ciemnych okularach. Malanow jeszcze zdazyl zauwazyc, ze w glebi klatki schodowej majaczy dwoch identycznych, w przeciwslonecznych okularach, ale natychmiast o nich zapomnial, poniewaz pierwszy powiedzial nagle „Jestem z prokuratury” i pokazal Malanowowi jakas legitymacje. Otwarta.
„Cala przyjemnosc po mojej stronie!” — przelecialo przez glowe Malanowa. Tego nalezalo oczekiwac. Czul sie zdecydowanie nieswojo. Stal w kapielowkach i tepo patrzyl w otwarta legitymacje. Widzial zdjecie, jakies podpisy i pieczatki, ale jego zdezorganizowane zmysly zarejestrowaly tylko jedno: „Ministerstwo Sprawiedliwosci”. Wersalikami.
— Tak… — wyszeptal. — Naturalnie. Prosze wejsc. A o co chodzi?
— Dzien dobry — powiedzial mlody czlowiek nad wyraz grzecznie. — Dymitr Malanow to pan?
— Tak.
— Chcialem zadac kilka pytan, jesli pan laskaw.
— Prosze bardzo, prosze… — powiedzial Malanow. — Przepraszam za balagan… dopiero co wstalem… Moze lepiej pojdziemy do kuchni?… Chociaz nie, tam jest teraz slonce… Dobrze, niech bedzie tutaj, zaraz posprzatam.
Mlody czlowiek wszedl do duzego pokoju, taktownie stanal na srodku, rozejrzal sie bez skrepowania, a Malanow byle jak zebral posciel, wlozyl koszule, wciagnal dzinsy, dopadl okna, otworzyl je i odsunal zaslony.
— Prosze usiasc tu, w tym fotelu… A moze bedzie panu wygodniej za biurkiem? Co sie wlasciwie stalo?
Ostroznie, wymijajac lezace na podlodze kartki papieru, mlody czlowiek podszedl do fotela, usiadl i polozyl na kolanach swoja papierowa teczke.
— Poprosze dowod osobisty — powiedzial.
Malanow przekopal szuflade, znalazl dowod i okazal.
— Kto tu jeszcze mieszka? — zapytal gosc, studiujac dowod.
— Zona… syn… Tylko ze teraz ich nie ma. Sa w Odessie… na urlopie… u tesciowej…
Przybyly polozyl dowod na swojej teczce i zdjal ciemne okulary. Zwyczajny, nieco prostacki z wygladu mlody czlowiek. Z zadnej tam prokuratury, juz raczej subiekt sklepowy. Albo, powiedzmy, monter telewizyjny z zakladu naprawczego.
— Pozwoli pan, ze sie przedstawie — powiedzial. — Jestem Igor Pietrowicz Zykow, prokurator.
— Bardzo mi milo — powiedzial Malanow.
W tym momencie przyszlo mu do glowy, ze przeciez, do diabla, nie jest zadnym przestepca kryminalnym, ze przeciez, do diabla, jest samodzielnym pracownikiem naukowym i ma tytul kandydata nauk. A nie jakims tam petakiem, jesli juz o tym mowa. Zalozyl noge na noge, usiadl wygodniej i powiedzial sucho:
— Slucham pana.
Igor Pietrowicz uniosl oburacz swoja teczke, takze zalozyl noge na noge, odlozyl teczke na kolano, zapytal:
— Czy zna pan Arnolda Pawlowicza Sniegowoja?
To pytanie nie zaskoczylo Malanowa. Nie wiadomo dlaczego, dla niego samego nie bylo jasne dlaczego — oczekiwal, ze wypytywac go beda albo o Weingartena, albo o Arnolda Pawlowicza. Dlatego rownie sucho odpowiedzial:
— Tak. Znam pulkownika Sniegowoja.
— A skad pan wie, ze on jest pulkownikiem? — niezwlocznie zainteresowal sie Igor Pietrowicz.
— No, jak by to panu wyjasnic… — odparl wymijajaco Malanow. — Badz co badz znamy sie dosyc dawno…
— Jak dawno?
— N-no… mysle, ze z piec lat… od czasu, kiedy sie tu sprowadzilismy…
— A w jakich okolicznosciach zawarliscie znajomosc? Malanow zaczal sobie przypominac. Rzeczywiscie, w jakich okolicznosciach? Do diabla… Kiedy po raz pierwszy przyniosl klucz czy co?… Nie, wtedy juz sie znalismy…
— Hm… — powiedzial Malanow, zdjal noge z nogi i podrapal sie w kark. -Wie pan: nie pamietani. Pamietam tylko… Winda sie zepsula, a Irena — to moja zona — wracala ze sklepu z synem i z zakupami… Arnold Pawlowicz wzial od niej siatke i dziecko… Zona zaprosila go do nas… Zdaje sie, ze tego samego dnia wieczorem przyszedl…
— Byl w mundurze?
— Nie — odpowiedzial z przekonaniem Malanow.
— Tak… A wiec wtedy zaczela sie wasza przyjazn?
— No, moze to przesada. Przychodzi czasami do nas… przynosi ksiazki, od nas pozycza… czasami pijemy razem herbate… a kiedy jedzie na delegacje, zostawia u nas klucze…
— Po co?
— Jak to po co? — zdziwil sie Malanow. — Malo co…
A rzeczywiscie — po co? Jakos mi to nigdy nie przyszlo do glowy. Zapewne tak, na wszelki wypadek…
— Zapewne po prostu na wszelki wypadek — powiedzial Malanow. — Na przyklad, moze jakis krewny przyjechac… albo cos w tym rodzaju…
— Ktos przyjezdzal?
— Alez nie… Jesli dobrze pamietam — nie przyjezdzal. W kazdym razie przy mnie. Byc moze zona cos bedzie wiedziala na ten temat…
Igor Pietrowicz z zaduma pokiwal glowa i nastepnie zapytal:
— A czy kiedykolwiek rozmawial z nim pan o nauce, o pracy? Znowu o pracy.
— O czyjej pracy? — ponuro zapytal Malanow.
— Oczywiscie, o jego. Przeciez on, zdaje sie, byl fizykiem?
— Nie mam pojecia. Chyba raczej juz konstruktorem rakiet.