Aha. Ktos jednak tam byl. Niewidoczny, ale za to w przyjemnie chlodnym, klimatyzowanym mieszkaniu.

– Przestan pan nazywac mnie wujem, to mi sie zle rymuje – krzyknalem – i nie rob z chama Sama!

– Aha – padla odpowiedz – ty jestes na pewno jednym z tych opierdalaczy na panstwowej posadzie w przedemerytalnym wieku! Gdyby ktos dal mi na piwo, za te pieniadze chetnie bym ci nogi z dupy powyrywal!

I znowu musialem rzucic torbe na trawnik, listy i przesylki rozsypaly sie na sasiednich rabatach. Trzeba bedzie to wszystko jeszcze raz sortowac i ukladac. Czapka tez poleciala, tym razem w strone szklanych drzwi wejsciowych.

– NO TO WYLAZ, TY SKURWYSYNU! NO, CHODZ! DAWAJ TU TEGO RYJA, BEDZIE KONFITURA, TY PIERDOLONY TCHORZU!

Bylem zdecydowany ukatrupic tego kogos.

Nikt sie jednak nie pojawil. Zaden dzwiek nie dochodzil do moich uszu. Kompletna cisza. Nic. Stalem wpatrzony w to okno z siatka na muchy i komary. Nawet i ono przestalo sie juz poruszac. Przez chwile myslalem, zeby tam isc i spuscic manto. Na szczescie bylem zbyt leniwy.

Kleczac na trawniku, sortowalem i zbieralem listy i przesylki. Bez stolu do sortowania nie bylo to najlatwiejsze zajecie. Stracilem dwadziescia minut.

Wrzucilem pozostale listy do skrzynek, czasopisma ulozylem przed drzwiami wejsciowymi, rzucilem okiem w strone tego okna i poszedlem sobie. W tej zupelnej ciszy. Nikt wiecej sie juz nie odzywal. Pozostala czesc trasy przebiegala bez zaklocen. Ale to tez nieprawda. Myslalem, ze ten nieznajomy zza okna dzwoni teraz do Jonstone'a i skarzy sie, ze urzednik sluzb publicznych grozil mu i go lzyl, ze naruszylem prawo do prywatnosci. Musialem wiec liczyc sie, chociazby tylko teoretycznie, z najgorszym, po powrocie do urzedu.

Stone jeszcze siedzial. Przy swoim biurku, na tym swoim obrotowym krzesle i cos czytal.

A ja czekalem.

A on czytal.

– No – powiedzialem wreszcie – dlaczego pan jeszcze nie zaczyna?

– A co ja mam zaczynac – odpowiedzial Stone.

– CO BYLO Z TYM TELEFONEM? NIECH PAN TO WRESZCIE WYRZYGA, NIECH JUZ PAN MI PRZYPIERDOLI, ZAMIAST TAK TU TYLKO SIEDZIEC Z NOSEM W PULPICIE!

– O jaki telefon chodzi?

– Czy nikt nie dzwonil i nie skarzyl sie na mnie?

– Dzwonil? O czym pan mowi? Co pan znowu narozrabial?

Gdzie?

– Juz nic.

Przeszedlem obok niego jak niewinna owieczka i zdalem to, co mi pozostalo.

Ten cwaniak zza okna nie zadzwonil. Chyba troche bylem rozczarowany. Prawdopodobnie pomyslal, ze wroce tam, jak sie dowiem, ze stac go bylo na ten heroiczny czyn donosiciela przez telefon.

Wychodzac z urzedu musialem przejsc obok pokoju Stone'a.

– No, wiec co tam znowu pan narozrabial, Chinaski?

– Nic.

Moje zachowanie tak go skonfundowalo, ze nawet zapomnial mnie ochrzanic za polgodzinne spoznienie i tym samym odebralem mu przyjemnosc wymierzenia mi kolejnego ostrzezenia.

16

Ktoregos ranka siedzialem poldrzemiac przy stole rozdzielczym obok G.G. Wszyscy go tak przezywali – G.G. Jego nazwisko i imie brzmialo cos jak George Green. Ale juz od lat wszyscy znali go jako G.G. – a on sam nawet zaczal juz i tak wygladac. G.G. byl G.G. i koniec.

Od czterdziestu lat byl juz listonoszom, teraz konczyl chyba szescdziesiatke. Jego glos nie nalezal do przecietnych i normalnych. On nie mowil. On jeczac skrzeczal. A jak juz cos jeczac wyskrzeczal, to duzo nie powiedzial. Ani sie go lubilo, ani sie go nie lubilo. Byl tu i to wszystko.

Twarz pomarszczona, pelna krzywolinijnych bruzd i niezbyt atrakcyjnych wzniesien. Brakowalo jej polysku i jasnosci. Byl jednym z tych, co to wykonywali ciezka prace… i nic wiecej. G.G. – oczy gleboko osadzone i wymarle, przypominaly matowe grudki gliny. Najlepiej bylo nie myslec o nim, ani mu sie przypatrywac.

Po wielu latach ciezkiej pracy w sluzbie publicznej cieszyl sie G.G. przywilejem obslugiwania najlzejszej i najprzyjemniejszej trasy w naszym dystrykcie. Dzielnicy bogaczy, lezacej na samym skraju podlegajacego nam pocztowego obwodu. Mimo ze domy byly tam stare, to jednak duze, pojemne, najczesciej dwupietrowe. Duze ogrody i trawniki byly pielegnowane przez japonskich ogrodnikow. Kilka gwiazd filmowych mieszkalo tam. Slynny karykaturzysta. Autor ksiazkowych bestsellerow, a takze dwoch bylych gubernatorow stanowych.

Nikt tutaj na nikogo nie krzyczal, nikt nikogo nie zaczepial. Moze tylko na samym obrzezu dzielnicy, tam, gdzie staly troche tansze domy, widzialo sie wrzeszczace dzieciaki, niekiedy ostro zachodzace za skore. G.G. byl kawalerem. Ale nie to bylo powodem jego slawy. Slawna stala sie jego fajka z wibrujacym gwizdkiem.

Zaczynajac swoja prace, stawal wyprostowany na skraju chodnika, wyjmowal fajke, miala duze rozmiary i dmuchal w nia tak silnie, ze slina rozpryskiwala sie na wszystkie strony.

Dzieci tylko na to czekaly. Biegly jak oszalale, a on rozdawal im cukierki. Jedzac te slodkosci, towarzyszyly mu w czasie jego pracy, az mialy ich dosc i przeslodzone wracaly do swoich mam.

Dobry, stary G.G.

Za pierwszym razem, kiedy dostalem jego trase, nic nie wiedzialem o tych cukierkach. A zreszta Stone niechetnie dawal mi taka trase. Tylko wtedy, kiedy juz nie mial zadnego innego wyjscia. Chodzilem wiec od domu do domu, nie uprzedzajac jednak mojej bytnosci dzwiekami jakiejs fajki z gwizdkiem. Nie mialem takiej.

Z jednego z tych bogatych domow wybiegl do mnie chlopak i powiedzial:

Ty, a gdzie jest dla mnie cukierek?

– Jaki cukierek? – ja na to.

– O tej porze nalezy mi sie cukierek od umundurowanych!

– Moj maly – postawilem natychmiast diagnoze – chyba zwariowales! Dlaczego twoja matka nie przymknela cie w zakladzie dla psychicznych? Chlopak przypatrzyl sie mi bardzo szczegolnie i bardzo osobliwie.

Pewnego dnia G.G. narazil sie na grube nieprzyjemnosci. Jak zwykle, dobry i poczciwy, rozdzielal te juz swoje slynne cukierki. Dajac je jednej dziewczynce, powiedzial: „Jestes bardzo sliczna, mala panienko. Bardzo bym chcial miec taka”. Matka dziecka, siedzaca w oknie uslyszala to i krzyczac w nieboglosy, wpadla do urzedu, oskarzajac G.G. o probe uwiedzenia nieletniej. Nie znala G.G., widywala go tylko z daleka, ale jak uslyszala to, co on powiedzial do jej dziecka i do tego wszystkiego zobaczyla, ze daje jej cukierka, matczyne slepe szalenstwo wzielo gore nad rozsadkiem.

Stary i poczciwy G.G. oskarzony o uwiedzenie nieletniej?

Skonczylem wlasnie trase i wczlapalem sie do biura, gdzie Stone, chyba po raz kolejny ktorys, staral sie przekonac matke, zeby dala sobie spokoj z adwokatami, ze G.G. jest czlowiekiem zaslugujacym na szacunek i ze to wszystko nie moze byc prawda. G.G. siedzial obok niego, prawie sparalizowany, z martwym spojrzeniem. Jak Stone skonczyl te przepychanki na argumenty, powiedzialem:

– Nie musi pan jej lizac tylka! One wszystkie maja zafajdane fantazje i chore wyobrazenia. Szczegolnie na punkcie dzieci, ale nie tylko. Cha, cha, cha, cha. Polowa wszystkich amerykanskich matek, razem z ich wspanialymi i niepowtarzalnymi malymi coreczkami i razem z ich wlasnymi, wspanialymi i niepowtarzalnymi wielkimi pizdziochami, powtarzam raz jeszcze, polowa takich matek ma niezdrowe i odjazdowe wyobrazenia o wszystkim! A szczegolnie o swoich coreczkach! Niech pan nie pozwoli robic sobie z wlasnego mozgu cuchnacej gnojowki. Przeciez jemu pewno juz od lat nic nie staje ani tym bardziej nie furczy. I to chyba tez pan juz wie, co?

Stone kiwal tylko glowa:

– Nie, nie, ostroznie, opinia publiczna jest zbyt niebezpieczna. Gorsza niz dynamit!

I to bylo wszystko, co on mial w tej sprawie do powiedzenia. Wszystko! Wielokrotnie jeszcze slyszalem, jak Stone rozmawial z ktoryms kolejnym idiota, dzwoniacym do urzedu z nic nie wartymi skargami. Blagal ich, zebral, prawie plakal, przechylajac sie do tylu i do przodu, na lewa i prawa strone, podskakujac i podrygujac wokol wlasnego biurka…

Siedzialem wlasnie obok G.G., sortujac trase 501. Duzo tego nie bylo, a sama trasa nie zaliczala sie do bardzo skomplikowanych i niebezpiecznych. Ale tak, jak to juz bywa, niczego bez pracy nie ma!

Cha, cha, cha, cha!

Mimo, ze G.G. mogl z zawiazanymi oczami wykonywac prace sortownicze, zauwazylem, ze jego rece stawaly sie coraz wolniejsze. Chyba za duzo nasortowal sie juz w swoim zyciu – pomyslalem – nawet jego cialo bylo coraz mniej ruchliwe, jakby przytepione i zobojetniale. Pare razy tego przedpoludnia bylem swiadkiem, jak walczy ze slaboscia, jak traci sily. Kiwal sie przy tym lekko, wpadal w stany braku kontaktu z otoczeniem, a nagle podrywal sie do pracy, wstajac przy tym na nogi.

Nie moglem powiedziec, ze go lubilem. Nic nie zrobil ze swoim zyciem, a ono samo nie warte bylo nawet funta klakow. Ale ilekroc stojac tak obok mnie, tracac swiadomosc, zamykal sie nagle przed swiatem, tylekroc ogarnial mnie niepokoj. Sam bylem tym zdziwiony. Przypominal wtedy stara i wymeczona chabete, nie mogaca zrobic juz ani jednego kroku do przodu, albo stare auto, okradzione z silnika i wszystkich opon. Duzo bylo pracy tego dnia, i jak niekiedy, ukradkiem, spogladalem w jego strone, zimny strumien potu wolno splywal mi po karku. Po raz pierwszy od czterdziestu lat G.G. mogl sie nie wyrobic z czasem i nie zalapac na samochod rozwozacy listonoszy. Dla takiego czlowieka jak on, dumnego ze swojej pracy i zawodu, moglo to byc katastrofa. Dla mnie, majacego na szczescie inny stosunek do pracy, przegapienie odjazdu samochodu nie bylo niczym szczegolnym. Ladowalem worki do mojego grata i sam wyruszalem na podboj adresatek. Cha, Cha, Cha, Cha!

I znowu zaczynal sie niebezpiecznie kiwac! A jak straci rownowage! Moj Boze – pomyslalem – czy tylko ja sam jestem swiadkiem tego rozpadu? Rozejrzalem sie dookola. Wszyscy byli zajeci wlasnymi sprawami. Kiedys, i to wszyscy zgodnym chorem, wyrazali sie o nim – G.G. stary, ale dobry kumpel. Ale teraz, ten stary i dobry kumpel, rozkladal sie na czesci i nikt tego nie chcial dostrzec.

Liczba przesylek lezacych przede mna zmniejszala sie szybko, pomyslalem wiec, ze pomoge G. G. posortowac przynajmniej czasopisma. Nagle ktos dorzucil nowa

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×