ramionach.

Z ulicy dobiegal nosowy dzwiek kobzy, oznajmiajacy, ze przyjechal nowy autokar pelny turystow. Wzialem prysznic i zamowilem dzbanek czarnej kawy. Nie mialem odwagi spotkac sie w dining-roomie ze starymi, wyfiokowanymi ladies.

Po godzinie, odswiezony i wypoczety, pelny energii i nadziei, wsiadlem na Princes Street do autobusu numer 12.

Tym razem byl w nim scisk. Miasto wydawalo sie dzis weselsze. Nie bylo juz tego nagromadzenia surowego i ponurego granitu, ktore przygnebialo mnie poprzedniego dnia, mialem teraz do czynienia z malowniczym miastem stawiajacym czolo minionym stuleciom i patrzacym ufnie w przeszlosc. Zamiast zajac miejsce na platformie autobusu, co powodowalo, ze stawalem tylem do kierunku jazdy, a ulice uciekaly przede mna, poszedlem na gorny poklad, gdzie udalo mi sie znalezc miejsce akurat tam, gdzie wczoraj stala Marjorie. Chodniki widziane z gory stawaly sie ciekawsze, a sam moglem uczestniczyc w zyciu mijanych kamienic. Nadal wypatrywalem hotelu, ktory mogl ujsc moim wieczornym poszukiwaniom: nie bylo takiego wzdluz calej trasy.

Przez wysokie okna widzialem mezczyzn rozebranych do pasa i kobiety w szlafrokach. Migaly mi surowe wnetrza i wesole mieszkania w stylu rokoko, zatrzymywalem w pamieci przelotne wizje, dzieki ktorym miasto stawalo mi sie blizsze. Przed frontowymi drzwiami umundurowani doreczyciele stawiali butelki mleka. Czerwone auta pocztowe, podobne do strazackich wozow, jezdzily zygzakiem od jednego chodnika do drugiego, a na ich drzwiach blyszczaly w sloncu zlote inicjaly krolowej Elzbiety II. Podrozni zwracali sie do siebie tym samym radosnym zdaniem: „Lovely day today'.

Slonce uderzalo do glowy jak upajajace lekkie wino. Po kilku przystankach zwrocilem uwage na szyldy: „Bed and breakfast'. Nie zauwazylem ich poprzedniego dnia.

Bylo to dla mnie objawienie: ludzie przybywajacy do Edynburga nie musza przeciez mieszkac wylacznie w hotelach. Tak jak w niektorych regionach turystycznych Francji, rowniez tutaj ludzie wynajmuja pokoje! Bed and breakfast! Lozko i poranne sniadanie... Wysiadlem z autobusu. Znajdowalem sie o trzy przystanki od Princes Street. Chcac dzialac racjonalnie, powinienem byl wrocic do miejsca, z ktorego wyruszylem, aby sprawdzic wszystkie „Bed and breakfast', ale bylem za bardzo zniecierpliwiony, aby logicznie zaczac poszukiwania.

Zadzwonilem do pierwszych napotkanych drzwi, nad ktorymi widniala tablica. Otworzyl mi je jakis wysoki facet o konskiej twarzy.

– Przepraszam, czy nie zatrzymala sie u pana...

Z pietnascie razy zadawalem to samo pytanie. Nie byla to wlasciwa pora do tego rodzaju odwiedzin, nawet ludzi, ktorzy wynajmowali pokoj po jakims zmarlym krewnym czy po synu w wojsku. Dawali mi to szorstko do zrozumienia zatrzaskujac drzwi:

– Nie ma u nas pani Faulks, prosze pana!

Postepujac dalej tak, stane sie niebawem osrodkiem zainteresowania calego Edynburga, ale przyznaje, ze te uparte poszukiwania podniecaly mnie. Wdzieranie sie nad ranem do cudzych mieszkan, moznosc rzucenia okiem na ciemne wylozone boazeria korytarze, w ktorych migotaly miedziane naczynia na doniczki i stare ryciny, wywolywaly we mnie uczucie niemal zadowolenia. Wsluchiwalem sie w bulgoty dochodzace z lazienek i placz marudzacych nad ranem dzieci. Niekiedy zjawiala sie w szparze drzwi ciekawska twarz nieuczesanej kobiety.

– Nie, prosze pana, pani Faulks nie mieszka u mnie!

Z jednego domu wyskoczyl zly buldozek, ktory gdyby nie to, ze gospodyni przytrzymala go za obroze, bylby mnie rozszarpal. Przez caly czas, gdy z nia rozmawialem, pies wsciekle ujadal.

Rozpoczalem swoje poszukiwania idac z powrotem, w kierunku Princes Street. Zakladalem, ze jesli Marjorie zatrzymala sie w jednym z tych „Bed and breakfast', musiala to zrobic w poblizu centrum.

* * *

Poczatkowo liczylem domy, do drzwi ktorych dzwonilem, ale po pewnym czasie stracilem rachube.

Ten, do ktorego teraz sie zblizalem, wygladal okazale i zachowal elementy swiadczace o tym, ze nalezal kiedys do kogos zamoznego. Po obu stronach schodow prowadzacych do drzwi, szerszych od dotychczas odwiedzanych, wisialy dwie blyszczace lampy z miedzi. Tablica oferujaca pokoje byla prawie niewidoczna, bo miala zbyt male wymiary. Zapewne gospodarz, a raczej gospodyni wstydzila sie, ze musi uciekac sie do tego sposobu powiekszania swoich dochodow. Wyobrazilem sobie, ze chodzi o jakas zrujnowana dame, albo o godna szacunku wdowe, upierajaca sie przy zachowaniu domu, ktorego utrzymanie bylo zbyt kosztowne.

Zadzwonilem i prawie natychmiast uslyszalem nerwowa bieganine za drzwiami, a nastepnie gluche uderzenie o nie. Ktos niepewna reka zaczal manipulowac przy zamku i po chwili uchylilo sie ciezkie skrzydlo z okuciami; naprzeciw mnie stal mily chlopiec o jasnych wlosach i przygladal mi sie z gory na dol z nieukrywana ciekawoscia.

Z glebi domu rozlegl sie spiewny, zmanierowany glos starszej kobiety:

– Dawidzie, popros zeby czekano. Zaraz przyjde.

Dawid przytaknal glowa. Usmiechnalem sie do niego, ale on byl nadal powazny i czujny.

Spory hol podkreslajacy okazalosc domu byl caly pomalowany na bialo, a posadzka przykryta byla dywanami w jeszcze calkiem dobrym stanie. Nad holem gorowala galeria z drewniana balustrada. Nagle na gorze otworzyly sie drzwi lazienki. Sadzilem, ze pojawi sie starsza pani, ktorej glos przed chwila uslyszalem, ale stanela w nich Marjorie. Byla w bialym szlafroku, a glowe miala owinieta recznikiem. Gdy mnie spostrzegla, niemal podskoczyla i to tak, ze pomyslalem, iz zacznie krzyczec z wrazenia. Prawie rownoczesnie wyszla z jakiegos pokoju no parterze gospodyni.

Byla mlodsza, niz sadzilem. Pulchna, mocno umalowana, ubrana w zbyt jaskrawa suknie kobieta patrzyla na mnie przez staromodne reczne binokle. Wszystko rozgrywalo sie teraz rowlegle i to na dwoch poziomach. Wlascicielka domu, lustrujac mnie przez swoje szkla, skinela glowa, Marjorie zas stala przerazona, blagajac mimika, abym sie do niej nie odezwal.

– Czym moge sluzyc, prosze pana?

– Czy ma pani wolny pokoj?

– Niestety, nie.

Widzialem, jak Marjorie wchodzila do swego pokoju i zdawalo mi sie, ze slysze jakies glosy.

– Zatem przepraszam pania, madame...

– Jest pan Francuzem!

– Tak.

– Jest mi niezmiernie przykro, ale mam juz komplet...

Wyjasnienie uzupelnila zyczliwym usmiechem, gleszczac wlosy malego chlopca. Po raz pierwszy od chwili, w ktorej zjawilem sie w tym miescie, ktos odnosil sie do mnie z sympatia. Usmiechnalem sie do niej serdecznie. Przeciez Marjorie zatrzymala sie u niej! Na pozegnanie uklonilem sie ceremonialnie, co sprawilo jej nieskrywana przyjemnosc.

Zaraz po wyjsciu przeszedlem na druga strone ulicy, aby lepiej przyjrzec sie fasadzie domu. Za jednym z okien pierwszego pietra zauwazylem drobna niespokojna twarz Marjorie. Wpatrywala sie we mnie nieruchomym wzrokiem. Wygladala jakby byla czyms zalamana lub przygnebiona. Co sie moglo stac? Ktos, kto przebywal w glebi pokoju musial cos do niej powiedziec, bo odwrocila sie, by mu odpowiedziec.

Nie moglem dluzej sterczec przed kamienica, bo w koncu zwrocilbym czyjas uwage. Oddalilem sie wolnym krokiem, szukajac bezskutecznie miejsca, z ktorego sam nie bedac zauwazony moglbym obserwowac dom. Niestety, przy jlicy staly wylacznie domy bez bram. Przeszedlem ze sto metrow nie znajdujac niczego. Doszedlem wreszcie do skrzyzowania, przy ktorym ta spokojna dzielnica troche sie ozywila. Kupilem gazete u ulicznego sprzedawcy. Zadrukowana plachta stanowila raczej lichy parawan, ale i tak bylo to lepsze niz nic.

Stanalem w cieniu, czekajac na nia. Moglem stad widziec dom Marjorie. Na pobliskiej wiezy wybila dziewiata.

ROZDZIAL X

Вы читаете Trawnik
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×