Nad moja glowa ostro zabrzeczal dzwonek. Jeden raz – wiec nic pilnego. Zawstydzony i oglupialy, podnioslem sie wolno z krzesla. Snilem na jawie jak Ronceyowa. Zupelnie tak samo, albo nawet jeszcze gorzej.
– Przepraszam, Ty, ze ci przerywam… – powiedziala potulnie.
Jak mozesz, wyrzucalem sobie w duchu. Wiedzialem jednak, ze nic mnie nie powstrzyma.
– Strasznie mi zimno w stopy.
Wyciagnalem termofor, ktory calkiem wystygl. W dotyku jej stopy wydawaly sie cieple, ale to o niczym nie swiadczylo. Krazenie krwi miala takie marne, ze kostki i stopy bolaly ja z zimna, jezeli bez przerwy sie ich nie ogrzewalo.
– Dlaczego nie zawolalas mnie wczesniej – zrobilem jej wymowke.
– Nie chcialam ci przeszkadzac.
– Mozesz w kazdej chwili – powiedzialem gwaltownie. – W kazdej chwili.
Najlepiej dwadziescia minut temu, dodalem w myslach. Przez dwadziescia minut cierpiala z powodu zimnych stop, a ja nie robilem nic, tylko myslalem o Gail.
Napelnilem termofor i odprawilismy wieczorny rytual. Natarcie spirytusem lekarskim. Mycie. Basen.
Miesnie prawie zupelnie jej zanikly, tak ze kosci napinaly skore i trzeba bylo ostroznie unosic rece i nogi, bo w niektorych miejscach nacisk na nie urazal. Pani Woodward pomalowala jej dzis paznokcie u nog, zamiast jak zwykle u rak.
– Podoba ci sie? – spytala. – To nowy odcien, ciemnorozowy.
– Sliczny – pochwalilem, kiwajac glowa. – Ladnie ci. Usmiechnela sie zadowolona.
– Przyniosla mi go Sue. Kochana z niej dziewczyna. Sue i Ronald Davisowie mieszkali trzy domy od nas i dopiero od pol roku byli malzenstwem, co nadal rzucalo sie w oczy. Dawali upust swojej euforii, ktora i nam sie udzielala. Sue rozmaitymi drobiazgami umilala czas Elzbiecie, a Ronald wykorzystujac zdobyta w grze w rugby krzepe znosil na dol pompe, kiedy wyjezdzalismy furgonetka.
– Bardziej mi pasuje do szminki niz tamten stary.
– Tak – zgodzilem sie.
Kiedy sie pobieralismy, miala kremowa cere i wlosy blyszczace jak swiezo obrane kasztany. Opalone zwinne nogi i zgrabne rece, sliczna figure. Dojscie do obecnego, trwalego stanu udreczylo ja zarowno duchowo, jak fizycznie i w ktoryms momencie druzgocacych postepow choroby odnioslem wrazenie, ze odebralaby sobie zycie, ale nawet to prawo decydowania o wlasnym losie zostalo jej odebrane.
Nadal miala dobra cere, piekne brwi i oczy z dlugimi rzesami, ale brazowe blyski w jej teczowkach i wlosach zszarzaly, zupelnie jakby naturalne barwniki uszly z niej wraz z zywotnoscia. Na szczescie pani Woodward poslugiwala sie biegle szamponem i nozyczkami, a ja z dawien dawna opanowalem sztuke szminkowania ust, dzieki czemu Elzbieta zawsze ukazywala sie ludziom starannie uczesana i zadbana, zachowujac przynajmniej czesciowo ogromnie wazna kobieca pewnosc siebie.
Ulozylem ja na noc, zmniejszajac nieco tempo pracy pompy i otulajac dokladnie wokol szyi, zeby zabezpieczyc od przeciagow. Spala w tej samej podpartej, polsiedzacej pozycji, w jakiej spedzala dzien, bo spiropancerz byl zbyt ciezki i niewygodny, gdy lezala plasko, a poza tym wprowadzal wowczas za malo powietrza do jej pluc.
Usmiechnela sie, kiedy pocalowalem ja w policzek.
– Dobranoc, Ty – powiedziala.
– Dobranoc, skarbie. Dziekuje za wszystko.
– Nie ma za co.
Nie spieszac sie, paletalem sie po mieszkaniu, odlozylem to i owo na miejsce, umylem zeby, odczytalem to co napisalem dla „Lakmusa” i przykrylem maszyne pokrowcem. Kiedy wreszcie znalazlem sie w lozku, Elzbieta juz zasnela. Lezac samotnie w poscieli rozmyslalem o Bercie, o koniach, ktore nie wystartowaly, jak Brevity, w mistrzostwach przeszkodowych, i planujac szczegolowo niedzielny artykul dla „Famy”.
Niedziela.
Nieuchronnie i nieublaganie wszystkie moje mysli pobiegly z powrotem do Gail.
ROZDZIAL PIATY
W srode rano zadzwonilem do Charlesa Dembleya, bylego wlasciciela Brevity. Telefon odebrala dziewczyna o pogodnym, swiezym glosie, beztroska i naiwna.
– Ojej, powiedzial pan – Tyrone? James Tyrone? Tak, oczywiscie, ze czytamy panska absolutnie niemozliwa gazete. A przynajmniej czytalismy. A wlasciwie to nasz ogrodnik ja czyta, wiec ja tez i to czesto. Oczywiscie prosze przyjechac do tatusia, bedzie mu strasznie milo.
Tatusiowi nie bylo strasznie milo.
Pan Dembley, niewysoki, pod szescdziesiatke, z siwym wasem i workami pod oczami, przyjal mnie na progu swego domu. Potraktowal mnie z kamiennie chlodna uprzejmoscia.
– Przykro mi, ale przyjechal pan nadaremnie, panie Tyrone. Moja corka Amanda ma dopiero pietnascie lat i czesto zachowuje sie pochopnie. Nie bylo mnie kiedy pan telefonowal, chyba panu o tym powiedziala. Prosze jej wybaczyc. Nie mam panu nic do powiedzenia. Absolutnie nic. Zegnam pana, panie Tyrone.
Dostrzeglem lekkie drgnienie jednej jego powieki, a na czole drobniutkie kropelki potu. Przesunalem wzrokiem po fasadzie domu (autentyk z czasow krola Jerzego IV, nie za duzy, utrzymany starannie, acz bez przesady) i lagodnie przenioslem go znowu na jego twarz.
– Czym zagrozili? – spytalem. – Ze zrobia krzywde Amandzie?
Wzdrygnal sie i otworzyl usta.
– Niebezpiecznie byc ojcem pietnastoletniej corki, latwo mozna stac sie ofiara – skomentowalem.
Probowal mi odpowiedziec, ale udalo mu sie tylko zachrypiec. Odchrzaknal z wysilkiem.
– Nie wiem, o czym pan mowi – wydusil z siebie. – Jak to sie odbylo? – spytalem. – Przez telefon? Listownie?
A moze widzial sie pan z nimi osobiscie?
Jego mina zdradzala wszystko, ale nie zamierzal mi odpowiedziec.
– Panie Dembley – powiedzialem – moge napisac artykul o niewytlumaczonym wycofywaniu faworyzowanych koni z gonitw w ostatniej chwili, wymienic pana i Amande z nazwiska albo w ogole o was nie wspomniec.
– Prosze nie wspominac, prosze nie wspominac – odparl gwaltownie.
– Dobrze – zgodzilem sie – jezeli w zamian powie mi pan, czym panu grozono i jak to zrobiono.
Usta drzaly mu ze strachu i oburzenia. Wiedzial az za dobrze, co to szantaz. Od razu sie polapal.
– Nie moge panu zaufac.
– Alez moze pan – zapewnilem.
– Jezeli bede milczal, to wydrukuje pan moje nazwisko, wiec oni i tak pomysla, ze panu powiedzialem… – Urwal.
– Wlasnie – potwierdzilem spokojnie.
– Jest pan nikczemny.
– Nie, po prostu nie chce dopuscic, zeby zrobili to samo komu innemu.
Milczal.
– Rzeczywiscie chodzilo o Amande – odezwal sie nagle. – Zagrozili, ze zostanie zgwalcona. Powiedzieli, ze nie moge jej pilnowac przez dwadziescia cztery godziny na dobe przez cale lata. I jeszcze, ze nic jej sie nie stanie, jezeli tylko zadzwonie do Weatherbych i wycofam Brevity z gonitwy.
Jedna krotka rozmowa telefoniczna w zamian za… za zdrowie mojej corki. No wiec zadzwonilem. Oczywiscie, ze zadzwonilem. Musialem. Co znaczy start konia w mistrzostwach przeszkodowych w porownaniu z corka? Zaiste.
– Zawiadomil pan policje? Potrzasnal przeczaco glowa.
– Zagrozili…
Skinalem glowa. To bylo do przewidzenia.
– Sprzedalem wszystkie konie. Nie bylo sensu dluzej ich trzymac. To moglo zdarzyc sie znowu, w kazdej chwili.
Tak.