zdrowa. A wiesz, co ja mysle? Ze nie byl dosc dobry, zeby wygrac derby, i od samego poczatku zakladali, ze nie pobiegnie.
– Jezeli byl az tak slaby, to przeciez mogli go wystawic w tym biegu. I tak by nie wygral.
– Poszedlbys na ich miejscu na takie ryzyko? Derby wygrywaly juz najbardziej nieprawdopodobne konie, bez zadnych szans na zwyciestwo. Znacznie pewniej nie dopuscic go wcale do startu.
– A wiec ktos zarobil na tym niezle pare tysiecy – powiedzialem wolno.
– Raczej setek tysiecy.
– Jezeli wiadomo, co sie dzieje, dlaczego wladze nie reaguja?
– A co moga zrobic? Mowilem ci juz, ze nie ma zadnych dowodow. Polyxenes naprawde okulal i to na dlugo. Badalo go kilkudziesieciu weterynarzy. Jego trener byl troche podejrzanym typem, ale nie bardziej niz niektorzy nasi. Nic, absolutnie nic nie dalo sie udowodnic.
– Slyszales o jakichs innych przypadkach? – spytalem.
– Moj Boze, Ty, jestes zachlanny. Wlasciwie… tak… Kiedy juz raz zaczal mowic, niewiele zatail. W ciagu nastepnej pol godziny wysluchalem szczegolowych opowiesci dotyczacych czterech innych dlugoterminowych faworytow, ktorzy nie staneli na starcie w dniu zawodow. W kazda z tych pechowych historii mozna bylo latwo uwierzyc. Ale dobrze wiedzialem, ze wszystkie te konie Bert obsypal przesadnymi pochwalami. W koncu wyczerpal temat, odrobine przestraszony.
– Nie powinienem ci tego wszystkiego mowic – rzekl.
– Nikt sie nie dowie.
– Wydobylbys informacje z gluchoniemego. Kiwnalem glowa.
– Gluchoniemi zwykle umieja czytac i pisac – powiedzialem.
– A idz do diabla – mruknal. – Albo lepiej nie. – Jestem o cztery szklaneczki lepszy od ciebie, a ty sie nie przykladasz.
Machnal butelka z grubsza w moim kierunku, wiec podszedlem do niego i wyjalem mu ja z reki. Byla pusta.
– Musze wracac do domu – powiedzialem przepraszajaco.
– Co tak ci sie spieszy? – spytal patrzac na list, ktory trzymal w rece. Zona zrobi ci drake, jak sie spoznisz? Czy moze da noge z jakims cholernym amerykanskim pulkownikiem?
– Nie – odpowiedzialem ze spokojem. – Nie da nogi. Nagle wytrzezwial.
– O cholera, Ty!… Zapomnialem.
Wstal, nic a nic sie nie chwiejac. Rozejrzal sie metnie po wygodnie urzadzonym saloniku, w ktorym brakowalo zony. Wyciagnal reke.
– Ona wroci – zapewnilem go nieporadnie. Potrzasnal glowa.
– Watpie – powiedzial z ciezkim westchnieniem. – W kazdym razie milo mi, ze wpadles. Wiesz musialem z kims porozmawiac. Jezeli nawet za duzo wygadalem… lepsze to, niz upic sie sam na sam. Bede o tobie myslal, dzis wieczorem.
O tobie… i o twojej zonie.
Utknalem w korku na Swiss Cottage i przyjechalem do domu osiem po siodmej. Poltorej godziny nadliczbowe Pani Woodward byla wniebowzieta.
– Jaka ona kochana, prawda? – powiedziala Elzbieta, kiedy tamta wyszla. – Nie przeszkadza jej, kiedy sie spozniasz. Nigdy sie nie skarzy, ze musi zostac. Jest taka mila i dobra.
– Bardzo – przytaknalem.
Jak zwykle prawie caly czwartek spedzilem w domu, piszac niedzielny artykul. Pani Woodward wyszla zrobic zakupy na caly tydzien i oddac do pralni brudna bielizne, a przyniesc czysta. Wpadla Sue i zaparzyla kawy dla siebie i Elzbiety. Tesciowa zadzwonila uprzedzajac, ze moze nie przyjsc w niedziele, bo zdawalo jej sie, ze zlapala katar.
Nikt nie zblizal sie do Elzbiety z katarem. Dla ludzi uzaleznionych od aparatu do sztucznego oddychania niewinne przeziebienie prowadzilo czesto do zapalenia pluc, a zapalenie pluc konczylo sie zwykle smiercia.
Gdyby tesciowa nie przyszla w niedziele, nie moglbym pojechac do Virginia Water. Czesc przedpoludnia spedzilem niestety bezproduktywnie, starajac sie przekonac siebie, ze lepiej byloby, gdyby katar sie nasilil, i wiedzac, ze bylbym wowczas nieszczesliwy.
Jan Lukasz przebiegl wzrokiem moj artykul o wycofanych faworytach, mocno zacisnal powieki i odchylil sie do tylu na krzesle, z twarza zwrocona do sufitu. Swiadczylo to o krancowym poruszeniu. Derry siegnal reka, capnal maszynopis i przeczytal go wolniej, z wytezonym skupieniem krotkowidza. Kiedy skonczyl, westchnal gleboko.
Ho, ho – powiedzial. – Komus to sie bardzo nie spodoba. Komu? – spytal Jan Lukasz, otwierajac oczy. – Temu kto to robi.
Jan Lukasz spojrzal na niego zamyslony. Byle tylko nie mial podstaw, zeby podac nas do sadu.
Zanies ten artykul radcom prawnym i powiedz, zeby nie spuscili go z oka.
Derry zlozyl kopie artykulu i wyszedl, a Jan Lukasz zdobyl sie na usmiech.
– Wzorowa robota, ze sie tak wyraze – powiedzial.
– Dziekuje.
– Skad o tym wszystkim wiesz?
– Doszly mnie sluchy.
– Daj spokoj, Ty.
– Obiecalem, ze nie powiem. Ktos moglby temu komus przefasonowac twarz, albo cos w tym rodzaju.
– Musze wiedziec. Naczelny bedzie sie pytal. Potrzasnalem przeczaco glowa.
– Obiecalem.
– Moge ci w ogole nie puscic tego artykulu.
– A fe! – powiedzialem. – Jak nie prosba, to grozba?.
Potarl z rozdraznienia grdyke. Rozejrzalem sie po ogromnym, ruchliwym pietrze. Wszystkie dzialy, podobnie jak nasz sportowy, zbieraly i porzadkowaly ostatecznie teksty do numeru. Wiekszosc glownych artykulow trafiala do zecerow w piatki, czesc nawet w czwartki. Ale wszystko co mialo posmak sensacji, trzymano w tajemnicy na gorze, az do chwili, gdy zostana zlozone i odeslane do druku ostatnie wydania sobotnich popoludniowek. Zecerzy lubili zarobic na boku te dziesiec czy iles tam funtow sprzedajac sensacyjna wiadomosc dziennikarzom z konkurencyjnych gazet. Jezeli radcy prawni i naczelny pusciliby moj artykul, w drukarni i tak ujrzano by go za pozno, zeby miec z niego jakis pozytek. „Fama” trzymala swoje skandalizujace nowiny bardzo blisko przy orderach.
Derry wrocil od radcow prawnych bez artykulu.
– Powiedzieli, ze musza nad nim popracowac. Zadzwonia pozniej – oznajmil.
Radcy prawni „Famy” mieli w malym palcu paragrafy dotyczace znieslawien. Z koniecznosci. A przy tym byli szczerze oddani swemu pismu, dozgonnie wierni maksymie:
„Niech swiat sie o tym dowie, chocby za cene potepienia”. Ksiegowi „Famy” traktowali odszkodowanie wyplacane z budzetu jako rzecz naturalna. Wlasciciel „Famy” zas uwazal, ze pare procesow sadowych w ciagu roku to swietna darmowa reklama i tylko obserwowal, jak pna sie w gore wskazniki pokupnosci. Jednakze w ostatnim polroczu wytoczono pismu cztery procesy, a dwa kolejne byly w toku. Redakcje obiegl powsciagliwie sformulowany okolnik, nakazujacy nieco przyhamowac. Wierny jak zawsze Jan Lukasz dostosowal sie do niego, choc w duchu sie z nim nie zgadzal.
– Zaniose artykul do naczelnego – oznajmil. – Zobaczymy, co powie.
Derry z nieskorym podziwem odprowadzil go wzrokiem.
– Mow co chcesz, ale dzieki czesci sportowej kupuja te gazete ludzie, ktorzy inaczej nie tkneliby jej nawet w rekawiczkach. Nasz Jan Lukasz, mimo calej swojej uszczypliwosci, jest wprost nieoceniony.
Po powrocie nasz nieoceniony Jan Lukasz wdal sie w poufna narade ze sprawozdawca pilki noznej. Spytalem Derry’ego, jak wypadl srodowy pogrzeb.
– Pogrzeb jak pogrzeb – odparl, wzruszajac ramionami. Bylo zimno. Zona Berta zalewala sie lzami. Miala fioletowy nos, siny z zimna i czerwony od placzu.
– Mily jestes.
– Pocieszala ja jej siostra. Mowila, jakie to szczescie, ze Bert sie dodatkowo ubezpieczyl.
– Co takiego?
– To, co slyszales. Wiedzialem, ze cie to zainteresuje. Pociagnalem te siostre za jezyk. Kilka tygodni temu Bert potroil swoja polise ubezpieczeniowa na zycie. Powiedzial zonie, ze beda lepiej sytuowani, kiedy przejdzie na