pewnym czasie zabawne dla nas obu byly przerwy zwiazane z otrzymywanymi przez niego i przeze mnie atrakcyjnymi zaproszeniami. On pojechal raz do Chin, ja na konferencje pisarzy w Berkeley. Obaj zgadzalismy sie czesto wyglaszac prelekcje na uniwersytetach i w podobnych miejscach. Poza tym mimo zdarzajacych sie co jakis czas malzenskich nieporozumien, latem wyjezdzalem na ogol z zona z miasta – jego i tak nie bylo w sierpniu – i nie zamierzalem rezygnowac z lipcowych wakacji tylko dlatego, by zachowac zdrowie psychiczne i spokoj umyslu, za ktory placilem.

Powiedzialem mu szczerze, ze jednym z motywow, jakie mnie do niego sprowadzily (prawde mowiac, nie widzialem zadnego innego autentycznego powodu), byla chec posiadania wlasnego medyczno-pschiatrycznego autorytetu, na ktory moglbym sie powolywac podczas domowych klotni – cytujac go a nawet przypisujac stwierdzenia, ktorych wcale nie wypowiedzial. Rozesmial sie i nie byl wcale zdziwiony.

Chcial, bym zrozumial, ze nie potrafi nic poradzic na moje biezace problemy emocjonalne, zastrzezenie, ktore szybko przyjalem do wiadomosci. Uwazal jednak, ze psychoanaliza moze miec pewne profilaktyczne znaczenie w zapobiezeniu depresji poznego wieku, ktorej ofiara pada wiele starzejacych sie i odizolowanych od swiata osob.

W tym pierwszym mylil sie. Pomogl mi ogromnie w moich codziennych zmaganiach w domu i gdzie indziej, jako ktos bezstronny i inteligentny, z kim moglem rozmawiac absolutnie swobodnie i kto potrafil wskazac mi oczywiste aspekty i sposob podejscia do kazdego kryzysu, sprawy, ktorych sam nie umialem racjonalnie dostrzec.

Co sie tyczy zapobiezenia ewentualnej depresji, nie wiem, czy to dzieki niemu, czy nie, ale osiagnalem oto pozny wiek i nie jestem przez to bardziej przygnebiony, przybity, oschly, markotny, cyniczny, zgorzknialy, ospaly, osamotniony, wsciekly i tak dalej, anizeli bylem przez caly czas przedtem. Jesli poraza mnie czasem swiadomosc, ze nie mam do zrobienia nic, co sprawiloby mi przyjemnosc, albo ze nie dzieje sie nic wesolego, to dlatego, ze nie mam nic takiego do roboty i nic takiego sie nie dzieje. Jestem w swietnej formie, dopoki mam do zrobienia cos, co chce robic. Wiem, ze jest dobrze, jesli pierwsze mysli po obudzeniu dotycza tego, co pisze. Dzisiaj jestem w swietnym nastroju, poniewaz obudzilem sie rano z zamiarem zapisania tych dwu zdan, ktore wlasnie zapisuje. Dopiero kiedy nie moge znalezc niczego, co chcialbym robic, jestem sklonny dlugo spac i wyobrazac sobie, ze wpadlem w ponury i trujacy letarg, ktory Francuzi nazywaja cafard, a my zwyklismy nazywac „melancholia'. Coraz trudniej spotkac nowych ludzi, z ktorymi chcialoby sie blizej zaprzyjaznic (istnieje duze prawdopodobienstwo, ze sie o tym przekonacie).

Do jednego mnie zobowiazal: mialem nie dokonywac fundamentalnych zmian w moim zyciu – w malzenstwie, pracy i w innych dziedzinach -jesli tego z nim przedtem nie przedyskutuje. Argumenty przemawiajace za przyjeciem tego warunku byly tak oczywiste, ze zgodzilem sie bez wahania.

I pod koniec lata 1981 zlamalem wielokrotnie te obietnice, bez zalu i nie zdajac sobie nawet sprawy, ze to robie. Zmienilem ksiegowych oraz wydawcow i zlozylem pozew przeciwko jednemu z nich. Rozstalem sie z moim agentem literackim, zmienilem adwokatow na innych, a potem na jeszcze innych, wyprowadzilem sie z malzenskiego mieszkania nie raz, ale dwa razy -najpierw w lecie, kiedy psychoanalityka nie bylo w miescie, a nastepnie w swieta Bozego Narodzenia, kiedy znowu go nie bylo – i na koniec, byc moze w charakterze wielkiej i wrozacej pomyslnie kody, jednostronnie i nagle przerwalem moja terapie.

To nagle zakonczenie nastapilo po przykrym powrocie do miasta ze spedzonych samotnie wakacji, w polowie w Aspen, gdzie szybko znalazlem nowych znajomych, w polowie w Santa Fe, gdzie juz ich mialem, kiedy stracilem cala cierpliwosc i zorientowalem sie, ze koncza mi sie pieniadze. Wydatki rosly, dochody wprost przeciwnie. Adwokat doradzal mi, zebym odpoczal w wakacje, i zapewnil, ze wszelkie nieporozumienia dotyczace rozwodu zostana pomyslnie rozwiazane przed moim powrotem. Nie zostaly. Czekaly na mnie rowniez nie dokonczone ksiazki.

A w polowie grudnia tego roku zapadlem na rzadka neurologiczna chorobe, tak zwany zespol Guillaina- Barre'a, ktorego etiologia pozostaje nie wyjasniona, i przez nastepne kilka miesiecy bylem praktycznie wylaczony z aktywnego zycia. Stres? Niewykluczone.

Od poczatku terapii staralem sie, jak moglem, byc bardzo dobrym pacjentem, bez trudu przekraczajacym srednia, sniac sny, ktore mialy mi sie przysnic, przypominajac sobie rzeczy, ktore chcial, zebym sobie przypomnial, ujawniajac wszelkie tajone pragnienia, ktore wolalbym ukradkiem stlumic, a wszystko po to, by odkryc zrodla watpliwosci, lekow, popedow i zahamowan, z ktorymi pozostawalem w stanie konfliktu (choc moglem o tym nie wiedziec). Nie udalo mi sie jednak daleko zajsc. Moja teoria na temat teorii psychoanalizy jest dzisiaj nastepujaca: korektywna terapia wymaga nie zakloconej niczym uwagi wolnego od wszelkich klopotow inteligentnego pacjenta, ktory jej wcale nie potrzebuje. W mojej glowie klebilo sie tymczasem od pozwow, klotni, watkow powiesci i innych trudnych do zliczenia powiklan. Moj umysl codziennie absorbowalo cos nowego -jesli nie zyciowe klopoty, to kwestie zwiazane z pisarskim tworzywem. Poszukujac samego siebie w pozbawionym ojca dziecku z Coney Island, opublikowalem jedna powiesc, „Gold jak zloto' i doprowadzilem prawie do polmetka nastepna, „Bog wie'. Oczywiscie rozmawialismy o tych i innych ksiazkach, o ich tresci, o tym, co moga o mnie mowic, i o rozgrywajacych sie nieustannie wokol nich malych dramatach. (Przez zatrwazajace gapiostwo nie zorientowalem sie, ze nazwisko krytyka, ktory pisal o „Gold jak zloto' w niedzielnym „New York Timesie' – pisal dobrze, lecz bez przesadnych zachwytow – brzmialo tak samo jak nazwisko mojego psychoanalityka, ba, mialo nawet taka sama odbiegajaca od reguly pisownie. Byli, jak sie okazalo, dalekimi krewnymi, ale nie mialo to wplywu ani na recenzje, ani na dlugosc mojej kuracji).

Sadze, ze w mojej gorliwosci, by sprawiac swietne wrazenie jako pacjent, nie bylem osamotniony wsrod meskiej polowy populacji, starajacej sie czym predzej przyznac do wszelkich mozliwych ulomnosci, takich jak: kompleks Edypa, lek przed kastracja, impotencja oraz blamazem, zla wola, ambiwalentne emocje skierowane ku bliskim osobom, utajony homoseksualizm, gniew, wstyd, lubiezne mysli, podswiadome animozje i nie uzasadnione utraty pewnosci siebie, niejasna swiadomosc konfrontacyjnej nieskutecznosci i abstrakcyjnych zagrozen, a takze zamaskowane podziemne wulkany morderczej agresji. Gdybym wiedzial wtedy, ze narcyzm jest okreslona patologia, dorzucilbym go takze. Wszystkie te powazne sprawy to byla bulka z maslem. Trudne i nieprzezwyciezone okazaly sie proste nieznane rzeczy: odejscie od latwej, akademickiej logiki i wysondowanie pamieci w celu zrozumienia uczuc i wydarzen, ktorych moglo tam w ogole nie byc albo ktore nie mialy nigdy miejsca, nawet w fantazjach.

Odczuwalem czeste zahamowania (lub tak mi sie zdawalo) i przyznawalem sie od razu do tej wady, nie czekajac, az zostane o nia oskarzony. „Opory' byly kolejnym terminem, ktory wymyslilem. (I przyznaje szczerze, ze wieksze od zwyczajnych trudnosci, jakie mam, piszac te slowa, moga ponownie wynikac z „oporow' – z czegos, co niektorzy sklonni beda w tym miejscu uznac za psychiczne zahamowania, a w innych czesciach ksiazki za przejaw zwyklej niemocy tworczej).

Zawsze mialem bogate sny. Teraz przypisywalem duze znaczenie kazdemu z nich. Bylem zaintrygowany sposobem, w jaki zaczely sie koncentrowac na naszych sesjach, nawet na konkretnym wygladzie gabinetu oraz na tym, co uwazalem za nieuchwytna esencje moich monologow. Ubawila mnie czestotliwosc, z jaka takie detale, jak numer na drzwiach gabinetu psychoanalityka, zaczely sie pojawiac w roznych kontekstach snu, a takze juz po obudzeniu, w trakcie sprytnych i milych zanikow pamieci, sympatycznych figli umyslu, ktore wydawaly sie doskonale pasowac do freudowskiej teorii. Najbardziej dramatyczny z nich przytrafil mi sie podczas konczacej ktorys sezon sesji. Bujalem wlasnie w oblokach, oddajac sie wolnym skojarzeniom, w ktore obaj wierzylismy, kiedy nagle przerwal mi obcesowo, zeby zapytac:

– Nie wiesz, ze spozniles sie dzisiaj dwadziescia minut?

Nie, nie wiedzialem.

W trakcie jednego z poprzedzajacych rozwod okresow separacji, gdy mieszkalem samotnie w wynajetym z drugiej reki umeblowanym apartamencie, wybralem sie pewnego weekendu na zwariowane rendez-vous, randke w ciemno z kobieta, ktorej nie znalem i nigdy wczesniej nie spotkalem (przyjaciele twierdzili, ze to moja najbardziej niebezpieczna eskapada) i o ktorej nie slyszal rowniez zaden z moich znajomych. (Opis farsowych okolicznosci, dzieki ktorym doszla do skutku ta niezwykla schadzka, pojawi sie w drugiej czesci tej autobiografii, jesli zdecyduje sie ja kiedykolwiek napisac – co jest bardzo malo prawdopodobne). Zaraz po przybyciu na miejsce dotknela mnie seksualna niemoc, do czego przyznalem sie niechetnie, kiedy omawialismy rzecz po moim powrocie (zdarzylo mi sie to nie po raz pierwszy w zyciu, zmuszony bylem wyznac jemu… i wam).

– Chcialem, zebys tam ze mna byl – powiedzialem zartem.

– Bylem – odparl lakonicznie.

– W takim razie dlaczego nie pomogles?

Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×