I nie bede chcial tego robic. Fakt, ze sie czegos dowiem, tez niczego nie zmieni. Znam go jako kogos nieobecnego. Az do dzisiaj, jesli w ogole wspominalem dzien jego pogrzebu, to jako jeden z najpomyslniej szych dni w moim wowczas niedlugim zyciu. Siedzialem spokojnie na kamiennej lawce na kamiennym patio ogrodzonym balustrada przy wejsciu na teren cmentarza. Bylo lato, mialem na sobie elegancki stroj i swiecilo slonce. Przechodzacy ludzie litowali sie nade mna. Niektorzy dawali mi monety – dziesieciocentowki, a czasami cwiercdolarowki. Ciocia Esther dala mi calego dolara. Poczulem sie bogaty.

10. Danny Byk

Danny Byk zamordowal swoja matke.

Nie moglibyscie chyba wymarzyc sobie lepszego zdania na poczatek ostatniego rozdzialu, prawda?

Mialo to cos wspolnego z heroina, forsa na heroine. Albo dala mu pieniadze, piec dolarow na dzialke, albo nie dala, albo robila jedno i drugie: dawala, kiedy miala, a on sie ich domagal, i odmawiala, kiedy nie miala. Nie tak jak Max Fryzjer, ktory urzadzal cale przedstawienia, mieszajac z blotem i wyrzekajac sie syna za kazdym razem, gdy ten przychodzil do zakladu fryzjerskiego i plaszczac sie blagal o forse, i ktory byl paskudnym facetem (wedlug mojego przyjaciela Marvina Winklera znajacego go lepiej niz ja), kims w rodzaju aroganckiego „cwaniaczka' o niewyparzonym jezyku. Znam ten typ i wy zapewne tez. Ojciec szydzil z Danny'ego w obecnosci swoich klientow, przedstawiajac go: „moj syn cpun' i przechwalajac sie z filisterska duma, ze nie da mu ani grosza.

Rodzice Danny'ego Byka nie mieszkali razem; nie byli juz malzenstwem. Danny mieszkal z matka gdzies przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej, niedaleko duzej synagogi z zoltej cegly i duzego katolickiego kosciola z czerwonej cegly, tam, gdzie dzielnica zydowska stykala sie z wloska. Max Fryzjer byl jedynym znanym mi rozwodnikiem, ktory mieszkal wowczas na Coney Island. Ozenil sie ponownie. Jego druga zona, miejscowa kobieta, takze byla przedtem mezatka i wniosla do ich malzenstwa dwoje wlasnych dzieci o nazwisku Glickman. Jakis czas pozniej pasierb Maxa Fryzjera, Raymie Glickman, zmarl na ulicy z przedawkowania heroiny. Zona Raymiego, Leona, zmarla z tego samego powodu. Ojciec Danny'ego Byka, Max Fryzjer, choc byl chamowatym madrala, mial rzeczywiscie powody do niezadowolenia.

Zaraz po wojnie, kiedy zamknely podwoje nasze kluby i skonczyly sie szkolne lata, ci nieliczni, ktorzy w dalszym ciagu mieszkali na Coney Island, oraz ci liczniejsi, ktorzy wyprowadzili sie, lecz wciaz regularnie wracali do rodziny i przyjaciol, nie za bardzo mieli gdzie sie spotykac. Mieszkalem juz wtedy w miescie i dojezdzalem z Manhattanu.

Wchodzilismy teraz w dorosly wiek. Przy Mermaid Avenue, niedaleko Bistra Szczesciarza znajdowal sie popularny wsrod mezczyzn lokal – sala bilardowa nalezaca do Sammy'ego Swintucha. Moglismy tutaj pogadac z synem rabbiego, chudym Pinya o fizjonomii zaglodzonego mnicha, ktory byl naszym buk-macherem. Moglismy tam tez pogadac z Dymkiem Bleekerem, troche od nas starszym – mial kolo trzydziestki – dobrze zbudowanym sympatycznym lobuzem, a takze z samym wlascicielem, niskim i barylkowatym jak swinia, malomownym i niezbyt zabawnym. Na tylach sali obok duzej pomazanej kreda tablicy stal dalekopis Western Union, ktory wystukiwal najswiezsze informacje na temat trwajacych wlasnie w calym kraju imprez sportowych. W sezonie baseballowym mozna bylo sledzic, rzut po rzucie, wszystkie wazniejsze mecze. Uliczni eksperci wiedzieli, ze nietypowa przerwa w nadawaniu oznacza zwykle, iz odwracaja sie losy meczu; w tym czasie mozna bylo zawrzec nowe zaklady i zmienic wysokosc stawek. Do dzisiaj zachodze w glowe, jakim cudem niektorzy z tych facetow, ledwie radzacych sobie na lekcjach arytmetyki w podstawowce, potrafili obliczac teraz ulamkowe wartosci stawek i mnozniki wygranych i robili to z predkoscia i dokladnoscia, ktora tylko w niewielkim stopniu zdolaly przescignac najszybsze nawet dzisiejsze komputery.

Jednym z tych geniuszy byl moj rowiesnik i kolega ze szkoly numer 188, niejaki Silverman. Z sobie tylko znanych powodow zmienil nazwisko na Ershky Jones i tak go teraz nazywalismy. Dla wiekszosci z nas wygrana w warcaby byla kwestia czystego szczescia. Ale Ershky nie dal sie zwiesc pozorom; w jakis sposob zglebil zasady gry. Wygrywal kazda partie z kazdym graczem i zaden z nas nie wiedzial, jak to robi.

Potrafil rowniez chodzic po scianach. Podbiegal kilka krokow po pionowej scianie domu albo mieszkania, zawracal i schodzil na dol. Cwiczac bieganie po scianach, rozmawial z nami cynicznie o baseballu, polityce, a takze antyzwiazkowym i antydemokratycznym nastawieniu gazet Hearsta i nowojorskiej „Daily News'. Nikt ze znanych nam osob nie biegal po scianach tak dobrze jak on. Zaden z nas nie probowal tego wiecej niz raz.

W Bistrze Szczesciarza lub sali bilardowej Sammy'ego Swintucha prawie stale mozna bylo tez spotkac Dymka Bleekera, usmiechnietego, grzecznego, opowiadajacego dowcipy i kaleczacego jezyk w sposob, przy ktorym bladla nawet brooklynska wymowa Ershky'ego Jonesa lub moja. Muskularny i zwinny, mial zawsze szczeciniasty zarost ocieniajacy policzki i podbrodek, lecz mimo to wygladal, jakby sie przed chwila ogolil. Wychowal sie w jakims smiesznym i odleglym miejscu i pracowal kiedys na farmie – w Pensylwanii, lub Polsce, albo i tu, i tam. Gdy go spotkalem, zdazyl juz odsiedziec wyrok w wiezieniu i zakonczyc kariere zawodowego boksera. Razem z innym miejscowym zabijaka, chudym jak szczapa Izzym Nishem, robili wczesniej rozne ciemne interesy i ktorys z nich sprowadzil im na kark w innej dzielnicy Brooklynu jeden albo dwa samochody rownie nieustraszonych wloskich nozownikow. Izzy Nish zdolal zwiac, a Wlosi pochlastali Dymka w jakiejs bramie. Cudem uszedl z zyciem. Teraz ci dwaj nie odzywali sie do siebie i starali sie nie wchodzic sobie w droge. Preferowali rozne sale bilardowe. Dymek mial twarz pokryta szramami i wglebienie w miejscu, w ktorym odcieto mu okragly czubek nosa. To moglo tlumaczyc jego wiecznie gustowny zarost.

Przez kilka miesiecy Dymek Bleeker chodzil opromieniony slawa, a to za sprawa zacisnietej w piesc dloni, majacej swoj udzial w powstaniu sinca, ktorego lsniace rozmiary przekroczyly wszelkie wyobrazenia ludzi odwiedzajacych Bistro Szczesciarza i Sammy'ego Swintucha. Z podbitym okiem nie paradowal oczywiscie sam Dymek, ale przysadzisty facet w moim wieku, z krotkim grubym karkiem, ktory nosil przezwisko -idealne i nie nadane mu przeze mnie – Quasitnodo. Quasi (wymawialismy pierwsza litere bardziej jak k, nie kw) byl ponurym osobnikiem, latwo sie obrazajacym i przywyklym do stawiania na swoim. Zazwyczaj stawial na swoim, gdyz wszyscy schodzilismy mu z drogi. Wystarczylo raz spojrzec na jego podbite oko, zeby zrozumiec, dlaczego nazywa sie je tradycyjnie „limem'. Limo Quasiego promieniowalo iscie slonecznym blaskiem i z uplywem czasu zmienialo kolor z fioletowego na niebieski, z niebieskiego na zielony, z zielonego na zolty i z zoltego na mandarynkowy, swiecac niczym latarnia morska i wydajac sie rozjasniac chodnik, po ktorym szedl. Ludzie (tacy jak ja, celowo krecacy sie przy Bistrze Szczesciarza w nadziei, ze zobacza limo, o ktorym juz zdazyli uslyszec) przyjezdzali tam, specjalnie przyjezdzali na Coney Island, zeby obejrzec na wlasne oczy slynne limo Quasiego. Niektorzy opowiadaja o tym do dzisiaj, tak jak to teraz czynie i jak czyni Marvin Winkler.

Ten gargantuiczny siniak powstal w wyniku krotkiej ulicznej bojki pod sala bilardowa, pomiedzy Quasim i Dymkiem Bleekerem. Nie znam szczegolow prowokacji. Chodzilo chyba o to, ze Quasi podszedl do radia, przy ktorym siedzial z przodu sali Dymek i zmienil stacje bez slowa przeprosin i nie pytajac o pozwolenie. Urazony Dymek stwierdzil, ze Quasi postapil „ordynarnie'. (Posluzenie sie przez Dymka slowem „ordynarnie' z wielu powodow nie pasowalo mi do calej historii, ale ludzie, ktorzy tam byli, przysiegali, ze tak wlasnie sie wyrazil). Quasimodo zaproponowal, ze jesli Dymek ma jakies obiekcje, wyjda na zewnatrz i rozstrzygna tam caly spor. Kiedy znalezli sie na dworze, Quasi, lekcewazac bokserskie doswiadczenie

Dymka, pochylil sie, zeby objac go w pasie, podniesc w gora i cisnac albo przygwozdzic go do ziemi. Dymek, ktory nie zapomnial wcale, ze jest bokserem, i ktorego nie tak latwo bylo nastraszyc, wyprowadzil idealny sierpowy w momencie, gdy Quasi pochylil glowe, i taki byl poczatek i koniec bojki.

Ambulans z Coney Island Hospital podjechal pod sale bilardowa Sammy'ego Swintucha w ostatniej chwili, ratujac Quasiego przed uduszeniem, gigantyczna opuchlizna wokol nosa i ust zatykala bowiem jego tchawice.

Mniej wiem o Izzym Nishu, niegdysiejszym sprzymierzencu Dymka w przeroznych nielegalnych machinacjach, w nastepstwie ktorych Dymek wyladowal ostatecznie w szpitalu z ranami od noza, a byc moze takze w wiezieniu. Izzy nie byl czlowiekiem, ktory przesiadywalby gdzies, nie majac nic do roboty, i nie byl sklonny wymieniac uprzejmosci z mlodszymi chlopakami, takimi jak ja. Kiedy mi go pokazano, byl zonaty z siostra znajomego z Coney Island i prawdopodobnie mial stala robote. Widywalem go dosc rzadko, wylacznie w naszej drugiej sali bilardowej na Coney Island, u Beksy, gdzie spedzalo czas w roznych porach dnia w duzym stopniu inne towarzystwo. Na jego napietej opalonej twarzy rowniez widniala jedna albo dwie blizny, ale charyzma Izzy'ego wynikala ze sposobu, w jaki gral w bilard. Byl wspanialy. To, co robi doswiadczony bilardzista, wydaje sie cudem dla takiego laika jak ja, a Izzy Nish nalezal do najlepszych, jakich w zyciu ogladalem. Uderzajac kijem w bile, byl powsciagliwym wcieleniem

Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×