opanowanej, niemej, skoncentrowanej skutecznosci, ktorej najlepszym przykladem jest rekin i ktora stanowi intrygujace swiadectwo zawilych niuansow, w jakie obfituje ta pokojowa dyscyplina. Dla tych, ktorzy nie wiedza, gra w bilard polega na tym, zeby wybrac nie te bile, ktora najlatwiej wbic do lozy, lecz te, po ktorej wbiciu biala bila znajdzie sie w najlepszej pozycji do wbicia kolejnej, a potem kolejnej i kolejnej. I w koncu ostatniej, ktora powinna znajdowac sie w pozycji gwarantujacej jej silne wstrzelenie do lozy, a jednoczesnie rozbicie ta sama biala bila nowego trojkata i kontynuowanie gry.

Ogladanie Izzy'ego, ktory wbijal gladko i bez slowa wszystkie bile raz, a potem dwa i czasami trzy razy pod rzad, bylo niczym sluchanie kameralnego koncertu.

Wlasciciel tej sali, Beksa, nazywal sie Murray i byl ojcem rodziny, obarczonym corkami. W przeciwienstwie do Sammy'ego nie mial dalekopisu i bukmachera. Mozna bylo za to dostac u niego bulki z salami za dziesiec centow oraz czekoladowe napoje z lodowki. Kobiety byly tu mile widziane, ale nie zachodzily zbyt czesto.

Kolejna lokalna znakomitoscia, odchodzaca juz raczej na emeryture, byl Blackie Bezik. Mistrz gry w karty, nie znal sie jednak zbyt dobrze na koniach. Widzialem go tylko kilka razy, nigdy przy grze, ale parokrotnie slyszalem anegdotyczna relacje o pewnej trudnej partii, na ktora duzo postawil, oraz o slynnej uwadze, jaka wyglosil zaraz po jej zakonczeniu. Kiedy licytacja dobiegla konca i mial zaczac grac, uswiadomil sobie z przerazeniem, ze drastycznie przelicytowal. W beziku, w odroznieniu od brydza, rozgrywajacy nie ma partnera i wsparcia w postaci martwej reki; gra przeciwko dwom rywalom. Blackie, majac do wyboru poddac sie i placic, badz tez grac i zaplacic w wypadku przegranej podwojna stawke (wlasciwie poczworna, poniewaz jako atu musial wybrac piki), zorientowal sie ze smutkiem, ze aby wygrac, musi zebrac wszystkie lewy, zdobyc wszystkie mozliwe punkty. Zdecydowal sie grac. Rozgrywal powoli i powoli zdobywal wszystkie lewy. Pod koniec partii, kiedy mogl juz zgadnac, kto ma na reku jakie karty, i zdal sobie sprawe, ze na pewno wygra, muskuly zwiotczaly mu i opadl z sil. Opuszczajac wzrok ze smutnym westchnieniem i potrzasajac glowa, jakby przegral, a nie wygral, jeknal glosno:

– Zupelnie zle to rozegralem.

Bistro Szczesciarza przy Mermaid Avenue, kilka przecznic od sali bilardowej Beksy, bylo chetnie odwiedzana, schludna, jasno oswietlona knajpka, bezpieczna i nadajaca sie na spotkanie z zona, jesli przyszedl taki wieczor, albo spedzenie kilku chwil z przyjaciolmi. W okolicy nie bylo juz wielu innych lokali. Otwierano ja wczesnie i zamykano bardzo pozno. Nie majac nic do roboty, nim poszlismy tam, dokad mielismy pojsc, badz tez po powrocie stamtad, moglismy zawsze przekasic jedna albo dwie kanapki z tunczykiem na bialym chlebie, z wlozonym do srodka lisciem salaty i waskim platem pikla. Przed wojna nie slyszalo sie o czyms takim jak salatka z tunczyka. Teraz sandwicza z tunczykiem przegryza sie tak samo czesto jak chipsy albo slone orzeszki. Mowilem juz, ze lubilismy wszyscy jesc, i ci, ktorych uwazam za przyjaciol, w dalszym ciagu to lubia. Nigdy sobie nie odmawialismy. Jesli ktos naprawde zglodnial, kapitalne byly kotlety wieprzowe Szczesciarza, a takze jego hamburgery. Z napojow najbardziej lubilismy krem czekoladowojajeczny i mleczne koktajle roznych smakow, a w zimie goraca czekolade. Smaku na kawe nabiera sie dopiero z wiekiem.

Bistro Szczesciarza wraz z rogiem ulicy, przy ktorej sie miescilo, bylo takze miejscem spotkan wielu podejrzanych indywiduow z okolicy, swego rodzaju punktem zaopatrzeniowym, gdzie nalogowi palacze marihuany mogli kupowac, sprzedawac, pozyczac i prowadzic handel wymienny, a kilka lat pozniej, gdy stali sie odrebna subkultura, miejscem dla cpunow, ktorzy sciagali tu i przesiadywali otoczeni podejrzana i ukradkowa aura konfidencji.

To tutaj pewnej nocy w bocznej uliczce za rogiem obserwatorzy po raz pierwszy spostrzegli dzialanie heroiny. Przyjaznie nastawiony dealer pokazal za darmo siedzacej tam grupce, jak wstrzyknac sobie dzialke. Chetnych na zastrzyk prosto w zyle bylo kilkunastu i po paru chwilach wszyscy charczeli i rzygali na ulice. Ktos moglby sie zalozyc, ze zaden z nich nie spojrzy drugi raz na to swinstwo. I przegralby. Wszyscy zaczeli brac i wszyscy sie szybko uzaleznili.

Kolejnym wodopojem, u ktorego wiosna, latem i jesienia spotykalismy sie na gruncie towarzyskim, byl obszerny kwadratowy bar przy deptaku w naszej zydowskiej dzielnicy. Bar byl dla nas wowczas dosc nietypowym miejscem, ale ten wychodzil szeroko na deptak, jak w jakims kurorcie, i prowadzil go ktos, kogo znalismy. W srodku panowala atmosfera kawiarni, kabaretu bez wystepow na zywo. Przychodzily tam rowniez kobiety, ze swoimi towarzyszami albo po dwie lub trzy. Wszyscy sie znali, przynajmniej z widzenia. Mieszkalem juz dawno poza Coney Island i przyprowadzil mnie w to miejsce Marvin Win-kler po jednej z moich wizyt u matki. Ktoregos razu spotkalem tam Howiego Ehrenmana z Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, ktorego nie widzialem od dawna, od momentu gdy poszlismy, kazdy oddzielnie, na wojne. Razem ze swoim bratem Henrym i rodzina mieszkal teraz gdzies w innej czesci Brooklynu. Howie wyrosl i klocil sie opryskliwie z wpatrzona w niego dziewczyna przy barze. Byla olsniewajaco piekna Wloszka o pelnych oliwkowych rysach i blyszczacych blond wlosach i zupelnie mnie oczarowala. Potem juz go nie widzialem. Marvin zwrocil moja uwage na inna ladna dziewczyne o swiezej twarzy i brzoskwiniowokremowej cerze, ktora siedziala naprzeciwko nas po drugiej stronie prostokatnego baru, zuchwala, rozesmiana i promienna. Wyglada, powiedzial Marvin, „jak butelka mleka, prawda?' – tak sie doslownie wyrazil – i nigdy bys nie zgadl, ze leczy trypra. Slyszac to, przebieglem z zazdroscia wzrokiem po twarzach obecnych w barze mezczyzn – bylem oczywiscie mlodszy i juz wowczas pelen romantyzmu – starajac sie rozpoznac wsrod nich szczesciarzy, ktorzy mogli zarazic sie od tej wesolej laleczki. Naprawde sprawiala wrazenie czystej, pasteryzowanej i homogenizowanej niczym butelka zdrowego mleka. Odkad uslyszalem od Marvina to porownanie, czekalem na sposobnosc, by posluzyc sie nim w ktorejs z moich ksiazek, i robie to wlasnie teraz.

Podobnie jak kilka osob z sasiedztwa, ktore znalem, oraz inne osoby, o ktorych slyszalem, Danny Byk kilkakrotnie zglaszal sie na dobrowolne leczenie w federalnym osrodku odwykowym dla narkomanow w Lexington, Kentucky. Istniejaca wowczas (i byc moze teraz) luka prawna pozwalala zazywac narkotyki, czyniac nielegalnym tylko ich posiadanie. Szukajac pomocy, mozna bylo bez grozby aresztu przyznac sie do zazywania i uzaleznienia i wielu tak robilo, byc moze wszyscy ci nieszczesnicy z Coney Island.

W Lexington, Kentucky, kuracja polegala na totalnym natychmiastowym odstawieniu narkotykow, na „detoksie'. To wlasnie od wracajacych stamtad nauczylismy sie tego okreslenia. Bylo to przed odkryciem methadonu oraz podobnych przynoszacych ulge farmaceutycznych substytutow i detoks byl potwornym przezyciem; tak przynajmniej twierdzili ci, ktorzy go przeszli. Opuszczajac Lexington po zakonczeniu kuracji, pacjent, jesli tylko chcial, dostawal w lape od pielegniarza liste miejsc, gdzie mogl sie zaopatrzyc nielegalnie w dowolne narkotyki w drodze powrotnej do domu. Niewesole bylo to, ze kiedy nadchodzil czas powrotu do domu, nie mieli dokad sie udac, jak tylko z powrotem do domu.

Przez bardzo krotki okres przyjaznilem sie z pewnym duchownym pracujacym z narkomanami w protestanckiej parafii we wschodnim Harlemie w Nowym Jorku. Zamieszkiwali ja przede wszystkim Latynosi, glownie Portorykanczycy. Byl rumianym pogodnym mezczyzna o sympatycznym usposobieniu, ale do tego, co robil, odnosil sie z totalnym pesymizmem: bezsensowne bylo jego zdaniem umieszczanie bezwolnego, zdruzgotanego psychicznie cpuna w tym samym otoczeniu, z ktorego wyszedl, i oczekiwanie, ze przezwyciezy liczne psychologiczne, spoleczne i srodowiskowe czynniki, ktore sklonily go do popadniecia w nalog na samym poczatku.

Kilku z nas bylo swiadkami uderzajacej i przygnebiajacej sceny, ilustrujacej te krucha desperacje. Spotkalismy przypadkiem Danny'ego Byka przy Bistrze Szczesciarza, gdzie obijal sie, czekajac byc moze na kolejna szanse ujrzenia podbitego oka Quasiego. Wrocil wlasnie z kolejnego pobytu w Lexington. Byl ozywiony, ufny, stanowczy, prawie wesoly. Nagle stezal i drzac na calym ciele, zaczal spogladac w inna strone. Na jego rozdygotanej twarzy widac bylo niezdecydowanie i strach. Spojrzelismy tam, gdzie sie gapil. Na chodniku po drugiej stronie Mermaid Avenue sterczal nieruchomy zgarbiony facet, w ktorym jeden z nas rozpoznal innego cpuna z sasiedztwa, zawsze pewne zrodlo zaopatrzenia albo informacji na temat zaopatrzenia. Danny Byk opieral sie pokusie krocej niz minute, po czym zostawil nas i przeszedl na druga strone ulicy.

W Kalifornii istnial Synanon House, organizacja, o ktorej czesto sie rozpisywano z racji pozytywnych efektow pracy z uzaleznionymi. Swiecili tak wielkie triumfy, ze pewien rezyser, dla ktorego dokonalem kilku poprawek w scenariuszu lekkiej erotycznej komedii (Sex and the Single Girl – tytul jest bardziej nieprzyzwoity niz tresc), poslal do Synanon House asystenta, zeby zebral dla niego material na film fabularny, ktory mial sie tam rozgrywac, szczesliwie konczyc i zrobic wielka kase. I z tego, co wiem, nakrecil go. Danny Byk tez znal to miejsce. Z kumplem, ktory rowniez byl cpunem, polecieli do Santa Monica, zeby starac sie o przyjecie. Moze uda sie pomoc jego przyjacielowi, brzmial przekazany im wyrok opatrznosci, dla niego jednak nie sa w stanie niczego zrobic. Nie mam pojecia, skad to wiedzieli. Danny wrocil sam na Coney Island, do mieszkania, ktore zajmowal ze swoj a matka, i

Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×