— Ja nie musze jej lubic. Ja ja kocham.

— W takim razie zaprowadz mnie do tej kobiety, ktora kochasz, ale nie lubisz, i pozwol samej osadzic.

Kiedy zblizyly sie do drzwi, Peggy zaczela podejrzewac, ze dziewczynki moga miec racje. Kobieta nie wygladala przyjaznie. Ale wrogo tez nie. Twarz miala calkowicie pozbawiona emocji. Mieszala tylko w misce. Nie zwrocila uwagi na wyciagnieta reke Peggy.

— Nazywam sie Peggy Larner. Przepraszam, moze nie powinnam sie wtracac, ale sama pani widzi, ze chlopak solidnie oberwal.

— Z nosa mi tylko krew leci i tyle — oswiadczyl chlopak. Ale kulal, co sugerowalo inne, nie tak widoczne urazy.

— Wejdzcie — powiedziala kobieta.

Peggy nie miala pojecia, czy zwraca sie tylko do dzieci, czy ja takze objela zaproszeniem. Jesli w ogole mozna to nazwac zaproszeniem: jej slowa brzmialy nijako, a ona sama nie odrywala spojrzenia od misy. Potem odwrocila sie i zniknela wewnatrz. Dzieci podazyly za nia, a po chwili takze Peggy.

Nikt jej nie zatrzymal, nikt sie tym nie zdziwil. Wtedy wlasnie po raz pierwszy pomyslala, ze moze zasnela w powozie i wszystko to jest dziwacznym snem, w ktorym zdarzaja sie niewyjasnione, nienaturalne rzeczy, nie wywolujace zadnych komentarzy w krainie marzen, gdzie nie mozna pogwalcic zadnych zwyczajow. Ten dom nie jest rzeczywisty. Na podworzu czeka powoz z czworokonnym zaprzegiem, nie wspominajac juz o woznicy, najbardziej realnym i zwyczajnym, jaki kiedykolwiek bekal na kozle. Ale tutaj wstapila w miejsce poza natura. Tutaj nie ma plomieni serc.

Dzieci zniknely gdzies, tupiac glosno po drewnianych podlogach. Przynajmniej jedno z nich wbieglo lub zbieglo po schodach — tylko dzieciece kroki maja tyle energii. Ale zaden odglos nie zdradzil Peggy, dokad ma isc ani do jakiego celu dazy, przychodzac tutaj. Czy tu nie ma porzadku? Czy jej obecnosc w niczym nie przeszkadza? Czy ktos procz dzieci w ogole ja zauwazyl?

Miala ochote wyjsc, wrocic do powozu, ale kiedy sie obejrzala, nie mogla sobie przypomniec, ktorymi drzwiami weszla. Okna byly zasloniete, a w polmroku wszystkie drzwi wygladaly tak samo.

To bylo dziwne miejsce; wszedzie lezal material, zwiniety rowno i ulozony na wszystkich meblach, jak gdyby ktos kupil dosyc, by uszyc tysiac sukni, ale krawcy i szwaczki mieli dopiero przybyc. Po chwili uswiadomila sobie, ze wszystkie bele sa jednym ciaglym pasem, splywajacym ze szczytu kazdego stosu pod spod nastepnego. Jak pas materialu moze byc taki dlugi? Po co ktos mialby go tkac, zamiast pociac i odeslac gdzies, gdzie cos by z niego uszyli?

Rzeczywiscie, dlaczego? Byla glupia, ze nie zrozumiala od razu. Przeciez znala ten dom. Nie odwiedzala go osobiscie, ale przed laty widziala przez plomien serca Alvina.

W tamtych czasach Alvin podrozowal z Ta-Kumsawem. Czerwony wojownik wprowadzil chlopca do swej legendy i ci, ktorzy teraz opowiadali o Alvinie Smisie, zabojcy Odszukiwacza, albo Alvinie Smisie i zlotym plugu, kiedys — nie wiedzac o tym — powtarzali historie o zlym „Malym Renegado”, bialym chlopcu, ktory wszedzie towarzyszyl Ta-Kumsawowi, przez caly rok przed jego koncowa kleska pod Fortem Detroit. W tej postaci przybyl tu Alvin, przeszedl tym korytarzem, tak, tutaj skrecil w prawo, sledzac pas tkaniny az do najstarszej czesci domu, poczatkowej chaty, w skosne promienie swiatla, ktore zdawaly sie nie miec zadnego zrodla, jak gdyby przesaczaly sie tylko miedzy belkami. A tutaj, jesli otworze te drzwi, znajde kobiete przy krosnie. To pokoj do tkania.

Ciocia Becca. Oczywiscie, znala to imie. Becca, tkaczka, ktora trzymala w dloni nici wszystkich zywotow w krainach bialego czlowieka Ameryki Polnocnej.

Kobieta przy krosnie podniosla glowe.

— Nie zapraszalam cie tutaj — oznajmila cicho.

— Ani ja nie planowalam wizyty — odparla Peggy. — Prawde rzeklszy, zapomnialam o tobie. Wypadlas mi z pamieci.

— Powinnam wypadac z pamieci. Wszyscy o mnie zapominaja.

— Z wyjatkiem jednej czy dwoch osob, prawda?

— Moj maz mnie pamieta.

— Ta-Kumsaw? Wiec on zyje?

— Moj maz ma na imie Isaac — prychnela Becca.

Tak brzmialo biale imie Ta-Kumsawa.

— Nie sprzeczaj sie ze mna — poprosila Peggy. — Ktos mnie tu wezwal. Jesli nie ty, to kto?

— Moja nieutalentowana siostra. Ta, ktora zrywa nici, kiedy tylko dotknie krosna.

Ciocia Becca… Tak nazwaly ja dzieci.

— Czy twoja siostra jest matka tych dzieci, ktore spotkalam?

— Okrutnego chlopca, ktory dla zabawy zabija wiewiorki? Jego brutalnych siostr? Mysle o nich jako o czterech jezdzcach apokalipsy. Chlopak to wojna. Siostry jeszcze nie rozdzielily miedzy siebie innych sil zniszczenia.

— Mam nadzieje, ze to tylko metafora.

— Mam nadzieje, ze nie. Metafory potrafia zawrzec najwiecej prawdy w najmniejszej przestrzeni.

— Dlaczego uwazasz, ze sprowadzila mnie twoja siostra? Przy drzwiach nawet mnie nie poznala.

— Jestes sedzia — wyjasnila Becca. — Znalazlam w krosnie fioletowa nic sprawiedliwosci i to bylas ty. Nie prosilam cie tutaj, ale wiedzialam, ze przybedziesz, bo chce tego moja siostra.

— Dlaczego? Wcale nie jestem sedzia. Sama jestem winna.

— Widzisz? Twoj osad obejmuje wszystkich. Nawet tych, co sa dla ciebie niewidzialni.

— Niewidzialni? — spytala Peggy, ale od razu wiedziala, o czym mowi Becca.

— Twoja wizja, wizja zagwi, jak to dosc oryginalnie okreslasz… Widzisz, gdzie trafiaja ludzie na wielu sciezkach swego zycia. Ale ja nie stoje na sciezce czasu. Moja siostra rowniez. Nigdzie nas nie ma, ani w twoich proroctwach, ani we wspomnieniach tych, ktorzy nas znali. Tylko w chwili obecnej jestesmy tutaj.

— Przeciez pamietam twoje pierwsze slowo dostatecznie dlugo, zeby zrozumiec cale zdanie…

— Aha… Sedzia zada precyzji mowy. Granice nie sa tak wyrazne, Margaret Larner. Teraz pamietasz doskonale; ale co bedziesz pamietac za tydzien? To, co o mnie zapomnisz, zapomnisz dokladnie; nie bedziesz nawet pamietac, ze kiedys wiedzialas. Wtedy moje stwierdzenie stanie sie prawda, ale ty zapomnisz, ze je wymowilam.

— Chyba nie.

Becca usmiechnela sie.

— Pokaz mi nic — poprosila Peggy.

— Tego nie robimy.

— W czym moze to zaszkodzic? Widzialam juz wszystkie mozliwe sciezki swojego zycia.

— Ale nie widzialas, ktora wybierzesz.

— A ty widzialas?

— W tej chwili nie — odparla Becca. — Ale w chwili, co miesci w sobie wszystkie chwile, tak. Widzialam droge twego zycia. Lecz nie po to przyjechalas. Nie zeby sprawdzic cos glupiego, na przyklad czy wyjdziesz za tego chlopca, ktorym opiekowalas sie przez lata. Poslubisz go albo nie. Co mnie to obchodzi?

— Sama nie wiem — westchnela Peggy. — Zastanawiam sie, czy w ogole istniejesz. Niczego nie zmieniasz, tylko widzisz. Tkasz, ale nie panujesz nad nicmi. Nie masz zadnego znaczenia.

— Ty tak twierdzisz — odparla Becca.

— Zyjesz jednak, czy moze zylas. Kochalas Ta-Kumsawa, czyli Isaaca. A wiec milosc do jakiegos chlopca, slub z nim, nie zawsze wydawaly ci sie glupie.

— Ty tak twierdzisz.

— A moze mowisz tez o sobie? Moze uwazasz sie za glupia, bo kochalas i wyszlas za maz? Nie mozesz udawac istoty nieludzkiej, skoro kochalas i stracilas mezczyzne.

— Stracilam? — zdziwila sie. — Widuje go codziennie.

— Przyjezdza tutaj? Do Appalachee?

Becca zasmiala sie glosno.

— Nie, raczej nie.

— Ile nici zerwalo sie pod twoja reka przy tym ruchu czolenka? — spytala Peggy.

— Zbyt wiele — odparla Becca. — Ale nie dosyc.

— Ty je zerwalas? Czy po prostu zerwaly sie przypadkiem?

Вы читаете Alvin Czeladnik
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×