– Celine nie zyje. On i Hemingway odeszli w odstepie jednego dnia. 32 lata temu.

– Wiem o Hemingwayu. Zabralam Hemingwaya.

– Jest pani pewna, ze to byl Hemingway?

– Nie ma dwoch zdan.

– Wiec skad te watpliwosci, czy ten Celine to autentyczny Celine?

– Sama nie wiem. Mam jakis blok, jesli o niego chodzi. Nigdy dotad mi sie to nie zdarzylo. Moze za dlugo bawie sie w te klocki.

Dlatego przyszlam do ciebie. Barton mowi, ze jestes dobry.

– I mysli pani, ze prawdziwy Celine wciaz zyje? I go pani chce, tak?

– Zgadles, madralo.

– Belane. Nazywam sie Nick Belane.

– Dobra. Belane. Musze miec pewnosc. Mnie interesuje tylko autentyczny Celine, a nie jakis nedzny nasladowca. Tych jest na peczki.

– Swiete slowa.

– Dobra, bierz sie do roboty. Chce miec najwiekszego francuskiego pisarza. Czekam juz bardzo dlugo.

Potem wstala i wyszla. W zyciu nie widzialem takiego tylka. Brak mi slow, zeby go opisac. Brak i koniec. Nie zawracajcie mi teraz glowy. Chce sobie pofantazjowac o tym tylku.

Byl nastepny dzien.

Odwolalem swoje wystapienie w Izbie Handlu w Palm Springs.

Padal deszcz. Sufit przeciekal. Deszcz przedostawal sie przez sufit i kapal: kap, kap, kap, kapu, kapu, kap, kap, kapu, kap, kap, kapu, kapu, kapu, kap, kap, kap…

Dzieki sake nie dzwonilem zebami, ale co z tego. Bylem kluchowatym zerem. Skonczylem 55 lat, a nawet nie mialem garnka, zeby podstawic pod cieknacy sufit. Moj stary ostrzegal mnie, ze skoncze trzepiac konia na cudzym ganku w Arkansas. Moglem jeszcze to zrobic. Autobus do Arkansas odjezdzal codziennie. Ale w podrozy zawsze miewalem zaparcie, a w dodatku zwykle siadal kolo mnie jakis trep z cuchnaca broda i chrapal przez cala droge. Moze juz lepiej bylo zajac sie sprawa Celine'a.

Czy Celine byl Celine'em czy kims innym? Czasami odnosze wrazenie, ze nawet nie wiem, kim sam jestem. No dobra, jestem Nick Belane. Ale sluchajcie. Gdyby ktos wrzasnal: „Hej, Harry! Harry Martel!”, pewnie powiedzialbym: „Tak, o co chodzi?” No bo przeciez moglbym byc kazdym, nie? Co za roznica, jak sie czlowiek nazywa?

Zycie jest pojebane, no nie? Zawsze brali mnie na koncu do druzyny baseballa, bo wiedzieli, ze umiem poslac pilke hen, do sasiedniego stanu. Banda zawistnikow, ot co!

Bylem utalentowany, jestem utalentowany. Czasem patrze na swoje dlonie i wiem, ze moglbym byc wielkim pianista albo kims. A co robily w zyciu moje dlonie? Drapaly jaja, wypisywaly czeki, wiazaly sznurowadla, naciskaly spluczke kibla itd. Zmarnowalem swoje dlonie. I swoj umysl.

Siedzialem w deszczu.

Zadzwonil telefon. Wytarlem sluchawke przeterminowanym wezwaniem platniczym z urzedu podatkowego i podnioslem.

– Nick B elane – powiedzialem. A moze nazywalem sie Harry Martel?

– Tu John Barton – oznajmil glos.

– A tak, polecil mnie pan, dziekuje.

– Obserwuje cie, chlopie. Masz talent. Troche jeszcze surowy, ale na tym polega twoj urok.

– Dzieki za mile slowa. Interesy nie ida mi najlepiej.

– Obserwuje cie. Dasz sobie rade, musisz tylko przetrzymac gorszy okres.

– Jasne. Co moge dla pana zrobic, panie Barton?

– Usiluje znalezc Czerwonego Wrobla.

– Czerwonego Wrobla? A co to za ptaszek, u licha?

– Wiem, ze istnieje, i chce, zebys mi go znalazl.

– Ma pan dla mnie jakies wskazowki?

– Nie, ale jestem pewien, ze gdzies tam jest.

– Ten Wrobel nie ma jakiegos imienia? Nazwiska?

– Nie rozumiem.

– Nie nazywa sie Henry, Abner albo Celine?

– Nie, po prostu Czerwony Wrobel i wiem, ze zdolasz go znalezc. Wierze w ciebie.

– Ale to bedzie kosztowalo, panie Barton.

– Jesli znajdziesz Czerwonego Wrobla, bede ci placil 100 dolcow miesiecznie do konca twojego zycia.

– Hmm… A nie moglby mi pan za jednym zamachem wyplacic calej sumy?

– Nie, Nick, przepuscilbys wszystko na wyscigach.

– No dobrze, panie Barton, prosze mi podac swoj numer telefonu. Zajme sie tym.

Barton podal mi numer, po czym rzekl:

– Mam do ciebie pelne zaufanie, Belane.

I rozlaczyl sie.

No, interes zaczynal sie rozkrecac. Ale sufit przeciekal coraz bardziej. Strzasnalem z siebie nieco kropli, lyknalem sake, skrecilem szluga, zapalilem, zaciagnalem sie dymem i zanioslem suchotniczym kaszlem. Wlozylem brazowy melonik, wlaczylem automatyczna sekretarke, podszedlem wolno do drzwi i je otworzylem; za nimi stal McKelvey. Mial ogromna klate i takie bary, jakby wepchnal pod marynarke poduszki.

– Umowa ci wygasla, gnojku! – ryknal. – Bierz dupe w troki i wynos sie w cholere!

Nagle zobaczylem jego brzuch. Przypominal miekka gore gowna; piesc az mi sie zapadla po nadgarstek, kiedy zadalem cios. McKelvey zgial sie wpol i wyrznal morda w moje uniesione kolano. Upadl, przetoczyl sie na bok. Ohydny widok. Podszedlem i wyciagnalem mu z kieszeni portfel. Zobaczylem zdjecia dzieci w pornograficznych pozach.

Mialem ochote go zabic. Ale zabralem mu tylko zlota karte kredytowa Visa, kopnalem go w dupe i zjechalem winda na dol.

Postanowilem pojsc na piechote do antykwariatu Reda. Ilekroc bralem woz, dostawalem mandat za zle parkowanie, a na platne parkingi nie bylo mnie stac.

Szedlem w strone antykwariatu nieco przygnebiony. Czlowiek rodzi sie po to, zeby umrzec. Co to wlasciwie oznacza? Zbijanie bakow i czekanie. Czekanie na wlasciwy pociag. Czekanie na pare duzych cyckow w sierpniowa noc w pokoju hotelowym w Las Vegas. Czekanie, az mysz zacznie spiewac. Czekanie, az wezowi wyrosna skrzydla. Zbijanie bakow.

Red byl na miejscu.

– Masz szczescie – rzekl. – Minales sie z tym pijakiem Chinaskim. Wlasnie tu byl i chwalil sie swoja nowa waga do listow.

– Chuj z nim – stwierdzilem. – Masz podpisany egzemplarz Kiedy umieram Faulknera?

– Pewnie.

– Za ile?

– 2800 dolcow.

– Zastanowie sie…

– Przepraszam – powiedzial Red.

Po czym zwrocil sie do faceta przegladajacego pierwsze wydanie Nie ma powrotu.

– Odstaw pan ksiazke na polke i wynocha stad!

Byl to nieduzy, przygarbiony facecik ubrany w cos, co przypominalo zolty stroj nurka.

Odstawil ksiazke i minal nas, kierujac sie do wyjscia; oczy mu sie zawilgotnily. Przestalo padac. Jego zolty gumowy stroj byl bezuzyteczny.

Red spojrzal na mnie.

– Uwierzysz, ze niektorzy wchodza tu z lodami?

– Moge uwierzyc w znacznie gorsze rzeczy.

Potem zauwazylem, ze jeszcze ktos jest w antykwariacie. Stal na koncu sali. Poznalem go ze zdjec. Celine. Celine?

Ruszylem wolno w jego strone. Podszedlem bardzo blisko. Tak blisko, ze widzialem, co czyta. Thomas Mann.

Вы читаете Szmira
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×