— Jak pan myśli, Ballmin, co to może znaczyć? — powtórzył Rohan. Był zły. Wycierane nieustannie czoło sczerwieniało mu, bolała go skóra, piekły oczy, za kilka minut musiał nadać następny meldunek „Niezwyciężonemu”, a nie umiał nawet znaleźć słów, by określić to, przed czym się znajdował.

— Nie jestem jasnowidzem — odparł uczony. — Nie jestem nawet archeologiem. Myślę zresztą, że archeolog też by nic panu nie powiedział. Wydaje mi się… — Urwał.

— Niechże pan mówi!

— Nie wygląda mi to na konstrukcję mieszkalną. Na ruiny mieszkań jakichkolwiek istot, rozumie pan? Jeśli można to w ogóle z czymś porównać, to chyba z maszyną.

— Z maszyną, co? Ale jaką? Informacjozbiorczą? Może to był rodzaj elektronowego mózgu… ?

— Chyba pan w to sam nie wierzy… — odparł flegmatyczny planetolog.

Robot przesunął się w bok, wciąż dotykając niemal prętów, które sterczały bezładnie pomiędzy powyginanymi płytami.

— Nie. Tu nie było żadnych obwodów elektrycznych. Gdzież ma pan jakieś przegrody, izolatory, ekranowania?

— Może były palne. Mógł je zniszczyć ogień. To przecież w końcu ruina — odparł bez przekonania Rohan.

— Może — zgodził się niespodziewanie Ballmin.

— Więc co mam powiedzieć astrogatorowi?

— Najlepiej niech mu pan bezpośrednio przekaże ten cały kram telewizją.

— To nie było miasto… — powiedział nagle Rohan, jakby podsumował w myśli wszystko, co widział.

— Prawdopodobnie nie — przytaknął planetolog. — W każdym razie nie takie, jakie możemy sobie wyobrazić. Nie mieszkały tu ani istoty człekokształtne, ani nawet trochę do nich podobne. A formy oceaniczne są wcale zbliżone do ziemskich. Więc i na lądzie logiczna byłaby ich obecność.

— Tak. Wciąż o tym myślę. Nikt z biologów nie chce o tym mówić. Co pan sądzi?

— Nie chcą o tym mówić, bo to zakrawa na rzecz nieprawdopodobną: wygląda tak, jakby coś nie dopuściło życia na ląd… Jakby uniemożliwiało mu wynurzenie się z wody…

— Taka przyczyna mogła kiedyś raz jeden zadziałać, na przykład w postaci bardzo bliskiego wybuchu Supernowej. Przecież pan wie, że dzeta Liry była Nową przed kilku milionami lat. Może twarde promieniowanie wygubiło życie na kontynentach, a w głębi oceanów mogły organizmy ocaleć…

— Gdyby promieniowanie było takie, jak pan mówi, to do dzisiaj dałoby się wykryć ślady. Tymczasem aktywność gruntowa jest, jak na tę okolicę Galaktyki, wyjątkowo niska. A poza tym przez te miliony lat ewolucja posunęłaby się znowu naprzód; oczywiście nie byłoby żadnych kręgowców, ale prymitywne formy przybrzeżne. Zauważył pan, że brzeg jest zupełnie martwy?

— Zauważyłem. Czy to naprawdę ma takie znaczenie?

— Decydujące. Życie powstaje z reguły najpierw w przybrzeżnej niszy, potem dopiero schodzi w głąb oceanu. Tu nie mogło być inaczej. Coś je zepchnęło. I myślę, że nie daje wstępu na ląd, do dzisiaj.

— Dlaczego?

— Dlatego, bo ryby boją się sond. Na planetach, które znam, żadne zwierzęta nie bały się aparatów. Nigdy nie boją się tego, czego nie widziały.

— Chce pan powiedzieć, że widziały już sondy?

— Nie wiem, co widziały. Ale na co im magnetyczny zmysł?

— To jakaś cholerna historia! — burknął Rohan. Patrzał na poszarpane festony metalu, przechylił się przez poręcz, zakrzywione czarne końce prętów drżały w powietrznym słupie, wydmuchiwanym przez robota. Ballmin długimi cążkami obłamywał po kolei wyrastające z tunelowego otworu druty.

— Powiem panu coś — rzekł. — Tu nie było nawet zbyt wysokiej temperatury, nigdy nie było, boby się metal zglejował. A więc i pańska hipoteza pożaru odpada…

— Tu rozwala się każda hipoteza — mruknął Rohan. — Poza tym nie widzę, w jaki sposób można by połączyć ten wariacki gąszcz ze zgubą „Kondora”. Przecież to jest absolutnie martwe.

— Nie musiało takie być zawsze.

— Tysiąc lat temu, zgoda, ale nie przed kilku laty. Nie mamy tu czego dłużej szukać. Wracamy na dół.

Nie odzywali się już, aż maszyna opuściła się naprzeciw zielonych znaków sygnałowych ekspedycji. Rohan polecił technikom włączyć kamery telewizyjne i przekazać dane o sytuacji „Niezwyciężonemu”.

Sam zamknął się w kabinie głównego transportera z uczonymi. Przedmuchawszy miniaturowe pomieszczenie tlenem, zaczęli jeść kanapki, popijając kawą z termosów. Nad ich głowami płonęła okrągła rura świetlna. Rohanowi miłe było jej białe światło. Znielubił już czerwonawy dzień planety. Ballmin pluł, bo piasek, który podstępnie dostał się do ustnika maski, zgrzytał mu teraz w zębach podczas jedzenia.

— To mi przypomina coś… — niespodziewanie odezwał się Gralew, zakręcając termos. Jego czarne, gęste włosy błyszczały pod świetlówką. — Opowiedziałbym wam. Ale pod warunkiem, że nie weźmiecie tego zbyt serio.

— Jeżeli to ci cośkolwiek przypomina, to już bardzo wiele — odparł Rohan z pełnymi ustami. — Mów, co ci to przypomina.

— Bezpośrednio nic. Ale słyszałem taką historię… to właściwie rodzaj bajki. O Lyranach…

— To nie jest bajka. Oni naprawdę istnieli. Jest o nich cała monografia Achramiana — zauważył Rohan.

Za plecami Gralewa na pulpicie zaczęło pulsować światełko, znak, że mają bezpośrednią łączność z „Niezwyciężonym”.

— Tak. Payne przypuszczał, że niektórym udało się uratować. Ale ja jestem prawie pewien, że to nieprawda. Zginęli wszyscy podczas wybuchu Nowej.

— To jest szesnaście lat świetlnych stąd — powiedział Gralew. Nie znam tej książki Achramiana. Ale słyszałem, nie pamiętam nawet gdzie, historię o tym, jak próbowali się ratować. Podobno wysyłali statki na wszystkie planety innych gwiazd swojego pobliża. Znali już dość dobrze podświetlną astrogację.

— I co dalej?

Вы читаете Niezwyciężony
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×