płyty wapiennej. Geolog zawisł pomiędzy głazami, dlatego jego ciało po zostało pionowe, zaklinowane barkami w naturalnym ocembrowaniu kamiennej studni. Rohan nie chciał tak zostawić tego szczątku ludzkiego, ale gdy przezwyciężając się, próbował unieść zwłoki, poczuł poprzez gruby materiał kombinezonu, jak mu się rozluźniają w uchwycie. Przyspieszony działaniem słońca, które zaglądało w to miejsce każdego dnia, rozkład uczynił już swoje. Rohan otworzył tylko zamek błyskawiczny piersiowej kieszeni kombinezonu i wyjął z niej znak rozpoznawczy uczonego; przed odejściem, wytężywszy wszystkie siły, dźwignął jedną z pobliskich płyt skalnych i przykrył nią skalny grobowiec.
To był pierwszy odnaleziony. Już oddaliwszy się z tego miejsca, Rohan pomy ślał, że należało właściwie zbadać radioaktywność zwłok, gdyż w pewnej mierze poziom jej mógł rzucić światło na losy samego Bennigsena i innych: znaczne bowiem stężenie promieniowania świadczyłoby o tym, że zmarły przebywał blisko miejsca atomowego starcia. Ale zapomniał to zrobić, a teraz nic by go nie skłoniło do ponownego odwalania grobowego kamienia. Zarazem Rohan zorientował się, jak wielką rolę gra w jego poszukiwaniach przypadek, bo przecież pobliże owego miejsca przeszukał przedtem, jak mu się zdawało, bardzo dokładnie.
Tknięty nową myślą, pospiesznie ruszył teraz śladem krwi, szukając jego początku. Prowadził niemal prostą linią w dół doliny, jakby zmierzając do atomowego pobojowiska. Ale już kilkaset kroków dalej skręcił nagle w bok. Geolog stracił ogromną ilość krwi i tym bardziej było zdumiewające, że mógł mimo to zajść tak daleko. Głazy, których od katastrofy nie tknęła ani kropla deszczu, były obficie zbroczone. Rohan wspiął się po chwiejnie leżących wielkich bryłach i znalazł się w obszernym, nieckowatym zaklęśnięciu pod nagim żebrem skalnym. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była nadnaturalnej wielkości podeszwa metalowej stopy robota. Spoczywał bokiem, prawie przepołowiony serią, wystrzeloną najwidoczniej z Weyra. Nieco dalej, oparty o głaz, wpółsiedział, złożony niemal we dwoje, człowiek w hełmie, którego wypukłość czarna była od kopciu. Był martwy. Miotacz zwisał jeszcze z jego rozluźnionej dłoni, dotykając błyszczącą lufą gruntu. Rohan nie śmiał zrazu dotknąć siedzącego, a tylko usiłował, przyklęknąwszy, zajrzeć w jego twarz, ale była tak samo zniekształcona rozkładem jak u Bennigsena. Wtem rozpoznał szeroką i płaską torbę geologiczną, przewieszoną przez zmalałe jakby barki siedzącego. Był nim sam Regnar, dowódca ekspedycji zaatakowanej w kraterze. Pomiary radioaktywności wskazywały, że arktan został strzaskany wyładowaniem Weyra: indykator rejestrował charakterystyczną obecność izotopów ziem rzadkich. Rohan chciał znowu wziąć znak rozpoznawczy geologa, ale tym razem już się na to nie zdobył. Odpiął tylko torbę, bo nie musiał dotykać wtedy jego ciała. Ale była wypełniona samymi odłamkami minerałów. Po krótkim namyśle odłamał więc jedynie nożem monogram geologa, przytwierdzony do skóry, schował go i raz jeszcze patrząc z wysokości głazu na nieruchomą scenę, usiłował pojąć, co się tu właściwie stało. Wyglądało na to, że Regnar strzelał do robota, ale czy ów zaatakował jego albo Bennigsena? Czy zresztą człowiek porażony amnezją mógłby się bronić przed jakimkolwiek atakiem? Widział, że nie rozstrzygnie zagadki, a miał jeszcze w perspektywie dalsze poszukiwania. Spojrzał znowu na zegarek: dochodziła piąta. Gdyby miał liczyć tylko na własny zapas tlenu, musiałby już wracać. Przyszło mu wówczas do głowy, że może przecież wykręcić tlenowe butelki z aparatu Regnara. Zdjął więc cały aparat z pleców trupa, stwierdził, że jedna butelka jest jeszcze pełna, i pozostawiwszy własną, pustą, zabiał się do gromadzenia kamieni wokół zwłok. Zajęło to niemal godzinę czasu, ale uważał, że zmarły i tak odpłacił mu sowicie, użyczając zapasów swojego tlenu. Gdy mały kopczyk był gotowy, Rohan pomyślał, że dobrze byłoby właściwie zaopatrzyć się w broń, którą stanowił na pewno jeszcze naładowany mały Weyr. Ale znowu pomysł ów był spóźniony, i musiał odejść z niczym.
Dochodziła szósta; był tak zmęczony, że ledwo powłóczył nogami. Miał jeszcze cztery tabletki preparatu podniecającego, zażył jedną i po minucie wstał, czując przypływ sił. Nie miał najsłabszego pojęcia, skąd rozpocząć dalsze poszukiwania, poszedł więc po prostu przed siebie, ku skalnej bramie. Dzieliło go od niej jeszcze koło kilometra, kiedy wskaźnik ostrzegł go przed rosnącym skażeniem radioaktywnym. Było na razie dość niskie, szedł więc dalej, pilnie rozglądając się na wszystkie strony. Ponieważ wąwóz biegł kręto, tylko niektóre powierzchnie skał nosiły ślady nadtopienia; w miarę jak kroczył dalej, owej charakterystycznej, spękanej glazury było coraz więcej, nareszcie zobaczył ogromne głazy całe w zastygłych bąblach — bo ich powierzchnia gotowała się pod ciosami termicznych udarów. Właściwie nie miał tu już co robić, a jednak szedł wciąż naprzód; wskaźnik na przegubie wydawał teraz lekki tykot, coraz szybszy, wskazówka skakała po skali jak szalona, tańcząc na podziałkach. Zobaczył wreszcie z oddali resztki skalnej bramy, zwalone na zaklęsły kocioł, podobny do jeziorka wody, które zastygło w niesamowity sposób podczas potężnego rozbryzgu; osada skał zmieniła się w grubą skorupę lawy, a niegdyś czarne futra metalowych zarośli były spopielonymi łachmanami; w głębi majaczyły wśród murów skalnych olbrzymie wyrwy jaśniejszego koloru. Rohan pospiesznie zawrócił.
I znów przypadek przyszedł mu z pomocą, kiedy dochodził już do następnej, za pobojowiskiem, znacznie szerszej bramy skalnej: w pobliżu miejsca, które przedtem minął, doszło go lśnienie jakiegoś metalowego przedmiotu. Był to aluminiowy reduktor aparatu tlenowego; w płytkiej szczelinie między skałą i wy schłym łożyskiem potoku ciemniały plecy w osmalonym kombinezonie. Trup był bez głowy. Straszliwa siła podmuchu przeniosła go nad stertą głazów i zmiażdżyła o skałę. Opodal leżała nie uszkodzona kabura, tkwił w niej, mocno wpasowany, lśniący, jakby dopiero przed chwilą oczyszczony, Weyr. Rohan przywłaszczył go sobie. Chciał zidentyfikować znalezionego, ale było to niemożliwe. Ruszył dalej w górę wąwozu, a światło na jego wschodnim stoku stawało się już czerwone i niby płonąca kurtyna unosiło się coraz wyżej, w miarę jak słońce opadało za górski grzbiet. Dochodziła za kwadrans siódma. Rohan znalazł się w prawdziwym dylemacie. Jak dotąd powiodło mu się, w tym przynajmniej sensie, że wykonał swoje zadanie, ocalał i mógł wracać do bazy. Śmierć czwartego człowieka nie ulegała już, w jego przeświadczeniu, wątpliwości, ale w końcu było to niezmiernie prawdopodobne jeszcze na „Niezwyciężonym”. Przyszedł tutaj, aby zdobyć pewność. Czy miał zatem prawo powrotu? Rezerwa tlenu, którą