dół.

Światło nieba pozwoliło mu dotrzeć szybko do pobojowiska. Tam dopiero mu­ siał przynaglić kroku, bo promieniowanie zeszklonych skał, majaczących kosz­marnymi sylwetami w gęstniejącym zmierzchu, stawało się coraz silniejsze. Za­czął wreszcie biec; odgłos jego kroków powtarzały jedne mury kamienne, przeka­zując go innym, i w tym nieustającym echu, które wyolbrzymiało jego pośpiech, skacząc w ostatnim przypływie sił z głazu na głaz, minął stopione nie do poznaki resztki maszyn, aż dostał się na kręty stok, ale i tutaj tarczka radioindykatora jarzyła się rubinowe.

Nie wolno mu się było zatrzymać, choć dusił się, więc prawie nie zmniejsza­jąc tempa, odkręcił aż do oporu reduktor butli. Jeśli nawet tlen miał mu się skończyć u wylotu wąwozu, jeśliby oddychać przyszło powietrzem planety, było to na pewno lepsze od pozostawania dłużej tu, gdzie każdy cal skały wyrzucał z siebie zabójcze promieniowanie. Tlen bił mu w usta chłodną falą. Biegło się dobrze, bo powierzchnia zastygłego potoku lawy, którą pozostawił na drodze swej porażki cofający się „Cyklop”, była gładka, miejscami prawie jak szkło. Szczęśliwie miał chwytne, terenowe podeszwy butów, nie ślizgał się więc. Teraz zapadła już taka ciemność, że tylko gdzieniegdzie prześwitujące spod powłoki szkliwa jasne ka­mienie prowadziły w dół, wciąż w dół. Wiedział, że ma przed sobą jeszcze co najmniej trzy kilometry takiej drogi. Niepodobna było, gnając co sił, dokonywać jakichkolwiek obliczeń, ale rzucał jednak od czasu do czasu okiem na pulsującą czerwonawo tarczę wskaźnika. Jakąś godzinę mógł jeszcze tu być, wśród po­giętych i skruszonych anihilacją skał — dawka nie przekroczy wówczas dwustu rentgenów. Niechby godzinę i kwadrans; potem — jeżeli nie dotrze do brzegów pustyni, nie będzie się już co spieszyć.

W jakiejś dwudziestej minucie przyszedł kryzys. Serce czuł jako okrutną, niezmożoną obecność, która rozpychała mu i ugniatała od środka pierś, tlen palił gardło i krtań  żywym ogniem, w oczach migały iskry, najgorsze zaś było to, że zaczął się potykać. Promieniowanie stało się co prawda nieco słabsze, indykator świecił w mroku ledwo jak gasnący węgielek, ale i tak wiedział, że musi biec, biec dalej, a nogi odmawiały już posłuszeństwa. Każde włókno jego ciała miało dość, wszystko w nim krzyczało, by zatrzymać się, stanąć, a choćby i runąć na pozornie tak zimne, tak nieszkodliwe płyty spękanego szkliwa. Gdy chciał spojrzeć w górę, ku gwiazdom, potknął się i poleciał do przodu na rozstawione ręce. Łkając, chwy­ tał oddech. Dźwignął się, wstał, kilka kroków przebiegł, zataczając się na boki, potem rytm wrócił, poniósł go. Zatracił już poczucie czasu. Jak w ogóle oriento­wał się w tej głuchej czerni? Zapomniał o wszystkich umarłych, których odkrył, o kościanym uśmiechu Bennigsena, o Regnarze, spoczywającym pod kamieniami obok strzaskanego arktana, o bezgłowym, którego nie udało mu się rozpoznać, za­pomniał nawet o chmurze. Był cały skurczony od tej ciemności, nabiegłej krwią jego oczu, próżno wypatrujących wielkiego gwiaździstego nieba pustyni, której piaszczysta pustka wydawała mu się zbawieniem, biegł na oślep, z powiekami zlanymi słonym potem, niesiony siłą, której nieustającej w sobie obecności mógł się jeszcze chwilami zdumiewać. Ten bieg, ta noc zdawały się nie mieć końca.

Nie widział już właściwie nic, kiedy nagle jego stopy zaczęły brnąć coraz ciężej, zapadać się, poczuł ostatni przypływ rozpaczy, podniósł głowę i zrozumiał nagle, że jest na pustyni. Zobaczył jeszcze gwiazdy nad horyzontem, potem, gdy już nogi same poddały się pod nim, szukał wzrokiem tarczki wskaźnika, ale jej nie zobaczył: była ciemna, milczała, niewidzialną śmierć pozostawił poza pleca­mi, w głębi zastygłego koryta lawy, to była ostatnia jego myśl, bo kiedy twarzą poczuł szorstki chłód piasku, zapadł nie w sen, ale w odrętwienie, w którym ca­łe jego ciało pracowało jeszcze rozpaczliwie, żebra chodziły, serce tłukło się, ale przez ten mrok zupełnego wyczerpania wchodził w inny, głębszy, aż stracił przy­tomność.

Ocknął się nagle, nie wiedząc, gdzie jest. Poruszył rękami, poczuł w nich zim­no piasku, który wyciekł z palców, usiadł i jęknął mimo woli. Było mu duszno. Oprzytomniał. Fosforyzująca strzałka manometru wskazywała zero. W drugiej butelce było jeszcze osiemnaście atmosfer ciśnienia. Przekręcił zawór i wstał. Była pierwsza godzina nocy. Gwiazdy stały wyostrzone w czarnym niebie. Odnalazł na kompasie właściwy kierunek i poszedł prosto przed siebie. O trzeciej zażył ostatnią pastylkę. Tuż przed czwartą skończył mu się tlen. Odrzucił wtedy aparat tlenowy i poszedł, oddychając zrazu nieufnie, ale gdy zimne powietrze przedświ­tu wypełniło mu płuca, począł kroczyć  żwawiej, starając się nie myśleć o niczym innym oprócz tego marszu przez wydmy, w których zapadał niekiedy po kolana. Był trochę jak pijany, ale nie wiedział, czy to z działania gazów atmosfery, czy po prostu ze zmęczenia. Obliczył sobie, że jeśli będzie robił cztery kilometry na godzinę, dotrze do statku o jedenastej, za dnia.

Próbował sprawdzać własne tempo na krokomierzu, ale nic z tego nie wy­ chodziło. Olbrzymią białawą smugą rozdzielała na dwie nierówne części czaszę nieba Droga Mleczna. Przywykł już tak do nikłego światła gwiazd, że pozwalało mu omijać co większe wydmy. Brnął i brnął, aż na tle horyzontu, jako dziwnie foremną przestrzeń bez gwiazd, dostrzegł jakiś kształt kanciasty. Nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co to jest, zmierzał już w tę stronę, zaczął biec, zapadając się coraz głębiej, ale nawet tego nie czuł, aż wyciągniętymi rękami, jak ślepiec, uderzył o twardy metal. To był łazik, pusty, bezludny, może jeden z tych, któ­re wysłał rankiem poprzedniego dnia Horpach, może jakiś inny, porzucony przez grupę Regnara, nie myślał o tym, po prostu stał, dysząc, obejmując spłaszczony łeb maszyny obu rękami. Znużenie ciągnęło go ku ziemi. Upaść koło maszyny, zasnąć przy niej, aby rano, ze słońcem, ruszyć w drogę…

Powoli wciągnął się na grzbietowy pancerz, po omacku znalazł rękojeść klapy, odemknął ją. Zapłonęły światełka. Osunął się na siedzenie. Tak, teraz wiedział już, że jest oszołomiony, pewno zatruty tym gazem, bo nie mógł znaleźć włączników, nie pamiętał, gdzie są, nie wiedział nic… Aż ręka sama znalazła wyświechtaną gałkę, pchnęła ją, silnik miauknął lekko i ruszył. Odemknął wieczko żyrokompasów, już tylko tę jedną cyfrę znał na pewno, kurs powrotu, jakiś czas łazik toczył się po ciemku, Rohan zapomniał o istnieniu reflektorów…

O piątej stał jeszcze mrok. Zobaczył wtedy na wprost, daleko pośród

Вы читаете Niezwyciężony
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×