„Niezwyciężonego”. W ca­łym perymetrze siłowego pola poruszały się na wszystkie strony sznury maszyn; wyładowywano zapasy, paliwo, grupy ludzi stały pod pochylnią w oślepiającym świetle jupiterów. Już z oddali doszły powracających odgłosy tej mrówczej krząta­niny. Nad chodzącymi słupami świateł wznosił się milczący, oblizywany plamami blasku kadłub krążownika. Błękitne ognie i zapaliły się na znak, którędy otwar­ta zostanie droga przez siłową osłonę, i pokryte grubą warstwą miałkiego kurzu pojazdy jeden po drugim wjechały do środka kolistej przestrzeni. Rohan nie zdążył jeszcze zeskoczyć na ziemię, a już wołał do jednego ze stojących najbliżej, w którym rozpoznał Blanka, pytając, co z „Kondorem”.

Ale bosman nie wiedział nic o rzekomym odkryciu. Rohan usłyszał od nie­go niewiele. Przed spłonięciem w gęstszych warstwach atmosfery cztery satelity dostarczyły jedenastu tysięcy zdjęć, odebranych drogą radiową i nanoszonych, w miarę ich napływania, na specjalnie trawione płyty w kajucie kartograficznej. Aby nie tracić czasu, Rohan wezwał technika kartografów, Eretta, do siebie, i biorąc tusz, wypytywał go równocześnie o wszystko, co zaszło na statku. Erett był jednym z szukających na uzyskanym pasie fotograficznym „Kondora”. Tego ziarenka stali w oceanach piasku szukało około trzydziestu ludzi równocześnie, oprócz planetologów zmobilizowano w tym celu kartografów, operatorów rada­rowych i wszystkich pokładowych pilotów. Okrągłą dobę przeglądali, na zmianę, nadchodzący materiał fotograficzny, notując koordynaty każdego podejrzanego punktu planety. Ale wieść, jaką przekazał Rohanowi dowódca, okazała się po­myłką. Za statek wzięto wyjątkowej wysokości maczugę skalną, bo rzucała cień zadziwiająco podobny do regularnego cienia rakiety. Tak zatem dalej nic nie było wiadomo o losach „Kondora”. Rohan chciał się zameldować u dowódcy, lecz ten już udał się na spoczynek. Poszedł więc do siebie. Mimo zmęczenia długo nie mógł zasnąć. Kiedy zaś wstał rano, astrogator polecił mu przez Ballmina, kierow­nika planetologów, przekazać cały zebrany materiał do głównego laboratorium. O dziesiątej rano Rohan poczuł taki głód — nie jadł jeszcze śniadania — że zje­chał na drugi poziom do małej mesy operatorów radaru i tu, gdy dopijał na stojąco kawę, dopadł go Erett.

— Co, macie ją?! — rzucił na widok podnieconej twarzy kartografa.

— Nie. Ale znaleźliśmy coś większego. Niech pan idzie zaraz — astrogator wzywa pana…

Rohanowi zdawało się, że oszklony cylinder dźwigu pełznie z niewiarygodną powolnością. W przyciemnionej kajucie panowała cisza, słychać było szmer elektrycznych przekaźników, a z podajnika aparatury wypływały coraz to nowe, lśniące wilgocią zdjęcia, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. Dwaj technicy wysunęli ze ściennej klapy rodzaj epidiaskopu i zgasili resztę świateł w momencie, gdy Rohan otworzył drzwi. Dostrzegł bielejącą wśród innych głowę astrogatora. W następnej chwili ekran, opuszczony z sufitu, rozsrebrzył się. W ciszy skupionych oddechów Rohan podszedł, ile mógł, do wielkiej jasnej płaszczyzny. Zdjęcie było nie najlepsze, w dodatku tylko czarno-białe, w okolu drobnych, bezładnie rozrzuconych kraterów odznaczał się nagi płaskowyż, z jednej strony urywający się linią tak prostą, jakby ściął tam skały jakiś olbrzymi nóż; była to linia brzegowa, bo resztę zdjęcia wypełniała jednolita czerń oceanu. W pewnej odległości od owego obrywu rozpościerała się mozaika niezbyt wyraźnych form, w dwóch miejscach przesłonięta smugami obłoków i ich cieniami. Ale i tak nie ulegało wątpliwości, że osobliwa, zamglona w szczegółach formacja nie jest tworem geologicznym.

Miasto… — pomyślał z podnieceniem Rohan, ale nie powiedział tego głośno.

Wszyscy nadal zachowywali milczenie. Technik przy epidiaskopie usiłował daremnie wyostrzyć obraz.

— Czy były zakłócenia odbioru? — padł w ogólną ciszę i spokojny głos astrogatora.

— Nie — odpowiedział z ciemności Ballmin. — Odbiór był czysty, ale to jest jedno z ostatnich zdjęć trzeciego satelity. Osiem minut po jego wysłaniu przestał odpowiadać na j sygnały. Przypuszczalnie zdjęcie zostało zrobione przez obiektywy już uszkodzone podwyższającą się temperaturą.

— Ascenzja kamery nad epicentrum nie była większa niż siedemdziesiąt kilometrów — dorzucił inny głos, należący, jak wydało się Rohanowi, do jednego z najzdolniejszych planetologów, Maltego. — A prawdę mówiąc, oceniłbym ją na pięćdziesiąt pięć do sześćdziesięciu kilometrów… Proszę spojrzeć. — Jego sylwetka przesłoniła częściowo ekran. Przyłożył do obrazu przejrzysty plastykowy szablon, z wyciętymi w nim kółkami, i przymierzał go kolejno do kilkunastu kraterów w drugiej połowie zdjęcia.

— Są wyraźnie większe niż na zdjęciach poprzednich. Zresztą — dodał — to nie ma większego znaczenia. Tak czy owak…

Nie dokończył, a wszyscy zrozumieli, co chciał powiedzieć: że niebawem skontrolują ścisłość fotografii, gdyż zbadają tę okolicę planety. Jakąś chwilę wpatrywali się jeszcze w obraz na ekranie. Rohan nie był już tak pewny, że ukazuje miasto czy raczej jego ruiny. O tym, że geometrycznie prawidłowy twór od dawna jest już opuszczony, świadczyły cienkie jak kreski, faliste cienie wydm, które ze wszech stron opływały skomplikowane kształty, niektóre zaś z nich tonęły niemal w piaszczystym zalewie pustyni. Nadto geometryczną konstelację tych ruin rozdzielała na dwie nierówne części rozszerzająca się w miarę postępowania w głąb lądu czarna, zygzakowata linia — pęknięcie sejsmiczne, które na dwoje rozszczepiło niektóre z wielkich „budowli”. Jedna, najwyraźniej obalona, utworzyła jak gdyby most, zaczepiony końcem o przeciwległy brzeg rozpadliny.

— Proszę światło — rozległ się głos astrogatora. Kiedy rozbłysło, spojrzał na tarczę ściennego zegara.

— Za dwie godziny startujemy.

Rozległy się zmieszane głosy; najenergiczniej protestowali ludzie głównego biologa, którzy zeszli już, w trakcie próbnych wierceń, świdrami na dwieście metrów w głąb gruntu. Horpach dał ręką znak, że żadnej dyskusji nie będzie.

— Wszystkie maszyny wracają na pokład. Uzyskane materiały proszę zabezpieczyć. Przegląd zdjęć i pozostałe analizy mają iść swoim trybem. Gdzie jest Rohan? A, pan tutaj? Dobrze. Słyszał pan, co powiedziałem? Za dwie godziny wszyscy ludzie mają być na stanowiskach startowych.

Operacja okrętowania wyładowanych maszyn szła w pośpiechu, ale systematycznie. Rohan był głuchy na błagania Ballmina, który prosił o piętnaście minut dalszego wiercenia.

— Słyszał pan, co powiedział dowódca — powtarzał na lewo i na prawo,

Вы читаете Niezwyciężony
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×