Pajeczaki! Pluskwo-Pajeczaki!” Odwrocilem sie i juz okazalo sie, ze sa wszedzie. Podejrzewam, ze te gladkie sciany wcale nie byly takie solidne, jak na to wygladaly, no bo przeciez jak inaczej mogly sie tak nagle wokol nas znalezc?

Nie moglismy uzywac miotaczy ognia, nie moglismy rzucac bomb, z obawy, ze spowodujemy straty we wlasnych szeregach. Pozostaly nam jednak rece i nogi.

Chyba nie trwalo to dluzej niz minute. Pluskwo-Pajeczakow juz nie bylo, pozostalo tylko troche ich szczatkow i czterech lezacych piechurow.

Jednym z nich byl sierzant Brumby. Nie zyl. W czasie tej bijatyki dolaczyl do nas drugi pododdzial. Nie byli daleko i trzymali sie razem z obawy, by nie zginac w tym labiryncie. Uslyszeli odglosy walki i to pozwolilo im nas odszukac.

Ruszylismy dalej… i udalo nam sie znalezc te Pluskwo-Pajeczaki, ktore oblegaly naszego sierzanta.

Zdazyl uprzedzic mnie, czego mamy oczekiwac. Otoz udalo mu sie schwytac mozg Pluskwo-Pajeczakow i oslanial sie jego rozdetym cialem jak tarcza. Nie mogl wyjsc, ale tez i oni nie mogli rzucic sie na niego nie popelniajac (doslownie) samobojstwa przez uszkodzenie wlasnego mozgu.

Przed nami takiej przeszkody nie bylo i zaatakowalismy ich z tylu.

Zaczalem przygladac sie tej monstrualnej masie, ktora trzymal sierzant, i pomimo naszych strat odczulem triumf i szalona radosc.

Nagle uslyszalem tuz, tuz skwierczenie boczku. Kawal sklepienia zwalil sie na mnie i w tym momencie, przynajmniej dla mnie, skonczyla sie operacja Rodzina Krolewska.

Obudzilem sie w lozku na transportowcu Argonne, ale myslalem, ze jestem w O.S.K. i ze mialem dlugi koszmarny sen o Pluskwo-Pajeczakach…

* * *

Dlugo trwalo, zanim uporzadkowalem sobie pewne szczegoly operacji Rodzina Krolewska. Inne — pozostaly dla mnie tajemnica. Dlaczego na przyklad Brumby wprowadzil swoj pododdzial do tunelu? Brumby nie zyje i Naidi tez, a mnie na pocieche pozostala swiadomosc, ze zdazylem obu awansowac i ze nosili odznaki swego stopnia tego dnia na planecie P, kiedy wszystko potoczylo sie niezgodnie z planem. Wreszcie dowiedzialem sie, dlaczego sierzant z mojego oddzialu postanowil zejsc do miasta Pluskwo-Pajeczakow.

Otoz uslyszal moj raport, skierowany do kapitana Blackstone'a, w ktorym meldowalem, ze ten najwiekszy wylom byl w istocie tylko akcja pozorowana i ze robotnikow wyslano na rzez. Kiedy prawdziwi wojownicy zaczeli wygrzebywac sie obok, doszedl do wniosku, ze dzialania Pluskwo-Pajeczakow sa posunieciem desperackim, skoro zdecydowali sie poswiecic robotnikow.

Zorientowal sie, ze kontratak Pluskwo-Pajeczakow przeprowadzany byl raczej slabymi silami, co dowodzilo, ze nie maja dostatecznych rezerw. Pomyslal, ze jest to jedyny, niepowtarzalny moment, aby dzialajac w pojedynke odnalezc i pochwycic kogos z rodziny krolewskiej. A przeciez to wlasnie bylo celem calego przedsiewziecia.

Wykorzystal ten moment — i udalo mu sie.

W ten sposob pierwszy oddzial Lampartow wypelnil swoja misje. Malo ktory oddzial moze to o sobie powiedziec. Nie schwytano, niestety, zadnej krolowej (Pluskwo-Pajeczaki pozabijali je), tylko szesc mozgow.

Mozgi nie zostaly wymienione za naszych jencow, bo nie zyly dosc dlugo. Ale chlopcy z Wojskowej Sluzby Psychologicznej zdolali pobrac zywe wycinki. Mozna wiec uwazac operacje Rodzina Krolewska za sukces.

Sierzant z mojego oddzialu dostal przydzial do sluzby polowej. Nie zdziwil mnie tez jego awans. Kapitan Blackie powiedzial mi przeciez, ze dostaje najlepszego sierzanta w calej Armii, a nigdy nie mialem powodu watpic w slusznosc opinii Blackiego. Juz kiedys zreszta znalem tego sierzanta. Nie sadze, aby inni o tym wiedzieli… Nie ode mnie i z pewnoscia nie od niego. Watpie, czy sam Blackie o tym wiedzial. Znalem tego sierzanta od pierwszego dnia, kiedy stalem sie rekrutem.

Jego nazwisko brzmi: Zim.

Moj udzial w operacji Rodzina Krolewska nie wydawal mi sie osobistym sukcesem. Przebywalem na Argonne ponad miesiac, najpierw jako pacjent, potem jako ozdrowieniec bez przydzialu, dopoki u kresu tej kosmicznej podrozy nie wyladowalismy na Sanctuary. Mialem sporo czasu, aby rozne sprawy przemyslec… Myslalem o zabitych i rannych, o tym, ze wlasciwie spartaczylem swoja robote bedac przez tak krotki czas dowodca oddzialu. Nie potrafilem byc takim magikiem, jakim powinien byc porucznik. I nie zostalem ranny w bitwie, tylko spadl na mnie kawal skaly.

Nie wiedzialem nawet, czy zyje kapitan Blackstone (zyl i ponownie objal dowodzenie, gdy jeszcze bylem w labiryncie) i nie mialem pojecia, jaka procedura obowiazuje, jesli kandydat zyje, a jego egzaminator zginal. Spodziewalem sie jednak, ze przepisy zezwola mi objac dawna funkcje sierzanta. I wydawalo mi sie wtedy zupelnie niewazne, ze moje ksiazki do matematyki wedruja na innym statku.

Jednakze, kiedy po tygodniu wstalem z lozka i walkonilem sie dzien i drugi, to wreszcie pozyczylem pare podrecznikow od jednego mlodszego oficera. Matematyka nie jest latwa, wymaga skupienia i absorbuje umysl. Nikomu nie zaszkodzi, gdy sie czegos nauczy, bez wzgledu na to, jaki ma stopien wojskowy. Wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie, oparte jest na matematyce.

Kiedy wreszcie zameldowalem sie w O.S.K. i zwrocilem swoje gwiazdki, okazalo sie, ze znow jestem kadetem, a nie sierzantem. Sadze, ze stalo sie to dzieki przychylnosci kapitana Blackstone'a.

Moj wspollokator, Aniol, siedzial w pokoju z nogami na biurku — a na blacie lezala paczka, moje ksiazki do matematyki. Spojrzal na mnie ze zdumieniem.

— Czesc, Juan! A mysmy mysleli, ze juz po tobie!

— Po mnie? Widocznie nie spodobalem sie Pluskwo-Pajeczakom. Kiedy ty lecisz?

— Ja juz bylem — oznajmil Aniol. — Zaraz nastepnego dnia po tobie. Dokonalem trzech zrzutow i tydzien temu wrocilem. Co ci zajelo tyle czasu?

— Wybralem dluzsza droge do domu. Bylem przez miesiac pasazerem.

— Niektorym to sie wiedzie… A jak ze zrzutami?

— Nie bylo zadnego — przyznalem sie.

Wybaluszyl oczy.

— Niektorzy to dopiero maja szczescie!

Byc moze Aniol mial racje, bo dyplom takze otrzymalem. Prawde mowiac, sam sie do tego przyczynil, bo codziennie mnie przepytywal.

Mysle, ze moje szczescie to ludzie — i Aniol, i Jelly, i Porucznik, i Carl, i pulkownik Dubois, a takze i moj ojciec, i Blackie, i Brumby, i Ace — i zawsze sierzant Zim. Teraz — honorowy kapitan Zim, ze stala ranga porucznika. Nie byloby przyzwoicie, gdybym mial wyzszy stopien.

* * *

W dzien po promocji ja i moj kolega Bennie Montez stalismy na kosmodromie, czekajac na swoje statki. Bylismy swiezo upieczonymi podporucznikami i oniesmielalo nas, gdy nam salutowano. Staralem sie to ukryc, wczytujac sie w liste statkow krazacych wokol Sanctuary. Lista byla tak dluga, ze na pewno cos sie szykuje, chociaz nic nam o tym nie wspomniano.

Czulem rosnace podniecenie. Mialem dwa gorace pragnienia: aby wyslano mnie do mojej starej jednostki i zeby moj ojciec wciaz tam jeszcze byl. A teraz to, co mialo nadejsc, znaczylo, ze beda jakies powazne zrzuty i ze porucznik Jelal znow wezmie nas w obroty. Takie mysli klebily mi sie w glowie, kiedy studiowalem te liste. Jakie mnostwo nazw. Czytalem je powoli…

— Ktorys powinien nazywac sie Magsaysay — powiedzialem.

— Dlaczego? — zapytal Bennie.

— Ramon Magsaysay — wyjasnilem. — Wielki czlowiek, wielki zolnierz. Dzis bylby zapewne szefem wojny psychologicznej, gdyby zyl. Czy nigdy nie uczyles sie historii?

— A jakze — zaprotestowal Bennie. — Wiem, ze Simon Bolivar zbudowal piramidy, zatopil Wielka Armade i wyruszyl w pierwsza podroz na Ksiezyc.

— Zapomniales jeszcze, ze poslubil Kleopatre.

— Och, tak. No coz, kazdy kraj ma wlasna wersje historii.

Вы читаете Kawaleria kosmosu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×