– Nie do wiary – stwierdzila ze zloscia i frustracja w glosie. – To cholerne cialo zniknelo!

Odkad okazalo sie, ze lodowka jest pusta, na ustach Jacka blakal sie lekki usmiech. Teraz, widzac rosnace rozdraznienie Laurie, nie mogl sie powstrzymac i wybuchnal serdecznym smiechem. Niestety to tylko jeszcze bardziej rozdraznilo kolezanke.

– Przepraszam – powiedzial. – Intuicja podpowiedziala mi, ze ten przypadek przyprawi cie o biurokratyczny bol glowy. Mylilem sie. Ten przypadek przyprawi o bol glowy cala biurokracje.

ROZDZIAL 2

4 marca 1997 roku

godzina 13.30

Cogo, Gwinea Rownikowa

Kevin Marshall odlozyl dlugopis i popatrzyl przez okno znad biurka. W przeciwienstwie do burzy, jaka targala jego wnetrzem, pogoda na zewnatrz byla raczej przyjemna. Po raz pierwszy od wielu miesiecy Kevin dostrzegal przeswitujace miedzy chmurami plamy blekitnego nieba. Pora sucha wreszcie sie zaczynala. Oczywiscie nie znaczylo to, ze bedzie sucho, znaczylo tylko, ze nie bedzie padac tyle ile w porze deszczowej. Minusem bylo to, ze promienie sloneczne podnosily temperature do poziomu panujacego normalnie w piekarniku. W tej chwili bylo okolo czterdziestu szesciu stopni w cieniu.

Kevin nie potrafil skupic sie przy pracy, nie spal tez dobrze w nocy. Niepokoj, ktory odczuwal podczas kolejnych operacji, nie ustapil. Prawde powiedziawszy, to nawet bylo jeszcze gorzej, szczegolnie po zaskakujacym telefonie od naczelnego z GenSys, Taylora Cabota. Wczesniej Kevin rozmawial z nim tylko raz. Wiekszosc ludzi w kompanii wrazenie z takiej rozmowy przyrownywala do rozmowy z Bogiem.

Jakby tego wszystkiego bylo malo, z Isla Francesca w niebo wzbijala sie kolejna smuga dymu. Zauwazyl ja wczesnym rankiem, zaraz po wejsciu do gabinetu. O ile zdolal sie zorientowac, unosila sie z tego samego miejsca co ta z poprzedniego dnia: strome zbocze wapiennego grzbietu. To, ze w tej chwili nie widzial dymu, nie przywracalo mu spokoju.

Rezygnujac z dalszych prob podjecia pracy, Kevin zdjal bialy fartuch i przewiesil go przez krzeslo. Wlasciwie nie byl glodny, ale wiedzial, ze jego gosposia, Esmeralda, przygotowala lunch, wiec czul, ze powinien sie pokazac.

Zszedl poltora pietra w stanie dziwnego oszolomienia. Minelo go kilku wspolpracownikow, kazdy z nich powiedzial cos na przywitanie, ale on szedl, jakby nikogo nie widzial i nie slyszal. Zle mysli zaprzataly mu umysl. Po ostatniej dobie doszedl do wniosku, ze musi podjac dzialania. Niestety, problem nie rozwiazal sie sam, choc kiedy Kevin w zeszlym tygodniu zobaczyl ogien po raz pierwszy, mial nadzieje, ze tak sie stanie.

Niestety, nie mial pojecia, co moglby zrobic. Zdawal sobie sprawe, ze nie jest bohaterem, po wielu latach zaczal wrecz myslec o sobie jak o tchorzu. Nienawidzil konfrontacji i unikal jej. Jako chlopiec wzbranial sie nawet przed wszelka rywalizacja, pozwalal sobie jedynie na gre w szachy. Wyrosl na kompletnego samotnika.

Kevin zatrzymal sie przed szklanymi drzwiami dzielacymi go od swiata zewnetrznego. Po drugiej stronie placu widzial te same grupki zolnierzy gwinejskich ukrytych w cieniu arkad ratusza. Oddawali sie z pasja zwyczajowemu lenistwu, pozwalajac, zeby czas plynal bez celu. Jedni siedzieli na starych trzcinowych krzeslach i grali w karty, inni stali oparci o sciany i klocili sie ze soba piskliwymi glosami. Prawie wszyscy palili. Papierosy byly czescia ich zoldu. Ubrani byli w zaplamione mundury w lesny kamuflaz z wysokimi, wojskowymi butami i czerwonymi beretami. Wszyscy mieli przy sobie bron automatyczna; jedni przewiesili karabiny przez ramie, inni postawili je przy scianie w zasiegu reki.

Zolnierze przerazali Kevina od kiedy zjawil sie w Cogo piec lat temu. Cameron McIvers, szef ochrony, ktory oprowadzal go po okolicy, zapewnil, ze GenSys wynajelo spora czesc armii do ochrony kompanii. Pozniej Cameron przyznal, ze tak zwane zatrudnienie armii bylo niczym innym tylko dodatkowym oplaceniem sie rzadowi oraz osobno Ministerstwu Obrony i Ministerstwu Administracji Krajowej.

Z perspektywy Kevina zolnierze wygladali raczej na grupe znudzonych nastolatkow, a nie na ochrone czegokolwiek. Ich skora miala kolor przypalonego hebanu. Ich obojetne spojrzenia i uniesione w charakterystycznym luku brwi nadawaly twarzom wyraz lekcewazenia zmieszanego z nuda. Kevinowi ciagle towarzyszylo uczucie, ze swierzbia ich rece, aby z byle powodu uzyc broni.

Pchnal skrzydlo drzwi, wyszedl i przeszedl przez plac. Nie spogladal w strone zolnierzy, ale z doswiadczenia wiedzial, ze niektorzy z nich obserwuja go i na sama mysl cierpla na nim skora. Kevin nie znal ani slowa w lokalnym narzeczu fang, nie mial wiec pojecia, o czym rozmawiaja.

Natychmiast gdy znalazl sie poza zasiegiem wzroku zolnierzy, poczul ulge i zwolnil kroku. Polaczenie upalu i prawie stuprocentowej wilgotnosci sprawialo wrazenie przebywania w lazni parowej. Najmniejszy wysilek splywal po czlowieku potem. Juz po kilku minutach czul przylepiona do plecow koszule.

Dom Kevina znajdowal sie mniej wiecej w polowie drogi miedzy nadrzeczna dzielnica a kompleksem szpitalno-laboratoryjnym. Wlasciwie byla to odleglosc trzech krotkich przecznic. Miasto bylo male, ale pelne swoistego uroku. Domy zbudowano z cegiel pokrytych tynkiem w jaskrawych niegdys kolorach i przykryto czerwonymi dachowkami. Teraz kolory wyplowialy, nabierajac pastelowych odcieni. Zaluzje zawieszane nad oknami byly w oplakanym stanie, jedynie te na odnowionych budynkach zostaly zreperowane i prezentowaly sie przyzwoicie. Ulice tworzyly rozgaleziona siec, ale byly brukowane przywieziona przed laty kostka granitowa, ktora niegdys sluzyla na zaglowcach za balast. W czasach hiszpanskiego kolonializmu dobrobyt miasta bral sie z rolnictwa, szczegolnie z upraw kakao i kawy, wtedy tez cieszylo sie ono sporym zaludnieniem szacowanym na kilka tysiecy mieszkancow.

Historia miasta dramatycznie zmienila sie po roku 1959. Wtedy Gwinea Rownikowa otrzymala niepodleglosc. Nowy prezydent, Macias Nguema, szybko przemienil sie z popularnego przywodcy ludowego, wybranego na urzad przez mieszkancow, w sadystycznego dyktatora, jednego z najgorszych na kontynencie, ktorego okrucienstwa szybko przebily nawet wyczyny Idiego Amina z Ugandy czy Jeana-Bedela Bokassy z Republiki Srodkowoafrykanskiej. Skutki dla kraju byly apokaliptyczne. Ponad piecdziesiat tysiecy osob zostalo zamordowanych, jedna trzecia ludnosci uciekla, w tym wszyscy osadnicy hiszpanscy. Wiekszosc miast zdziesiatkowano, najbardziej wlasnie Cogo, ktore zostalo calkowicie wyludnione. Drogi laczace Cogo z reszta kraju zrujnowano i wkrotce staly sie nieprzejezdne.

Przez wiele lat miasteczko bylo skazane na los ledwie ciekawostki turystycznej dla przypadkowych gosci przyplywajacych tu motorowkami z nadmorskiego Acalayong. Kiedy siedem lat temu zjawili sie tu przedstawiciele GenSys, dzungla zaczela odbierac tereny, ktore niegdys zajmowala. Wlasnie to odosobnienie, izolacja Cogo, bezgraniczne zdawalo sie otoczenie wiecznie zielonych lasow uznano za idealne miejsce dla przedsiewziecia planowanego przez kompanie. Po powrocie do Malabo, stolicy Gwinei Rownikowej, przedstawiciel GenSys natychmiast rozpoczal rozmowy z odpowiednimi wladzami kraju. Wobec tego, ze kraj nalezal do najubozszych w Afryce i rzad ciagle poszukiwal nowych zrodel pieniedzy, negocjacje postepowaly szybko.

Kevin minal ostatnie skrzyzowanie i stanal przed wlasnym domem. Jak wiekszosc budynkow w miescie byl to dwupietrowy dom, odnowiony przez firme, aby nadac mu dawny mily wyglad. W rzeczywistosci byl to jeden z najladniejszych budynkow w miescie i zrodlo zazdrosci innych pracownikow GenSys, szczegolnie szefa ochrony Camerona McIversa. Tylko kwatery Siegfrieda Spalleka, kierownika Strefy, i Bertrama Edwardsa, szefa sluzby weterynaryjnej, mialy ten sam standard. Kevin podejrzewal, ze swoje szczescie zawdziecza wstawiennictwu doktora Raymonda Lyonsa, ale nie wiedzial tego na pewno.

Dom postawil w polowie dziewietnastego wieku zamozny kupiec. Byla to typowa hiszpanska architektura. Jak w budynku ratusza, parter otaczaly arkady. Pierwotnie miescily sie tutaj sklepy i sklady towarow. Zasadnicza czesc mieszkalna z trzema sypialniami, trzema lazienkami, pokojem dziennym ciagnacym sie na cala szerokosc budynku, jadalnia, kuchnia i mala sluzbowka zajmowala pierwsze pietro. Z wszystkich czterech stron otaczala je weranda. Na drugim pietrze byla tylko jedna olbrzymia sala z podloga z szerokich desek, oswietlana dwoma wielkimi zyrandolami z lanego zelaza. Z latwoscia pomiescilaby setke ludzi, byla wiec przeznaczona na spotkania towarzyskie.

Kevin wszedl do srodka i centralnie usytuowanymi schodami udal sie na pietro. Z malego holu przeszedl do jadalni. Tak jak sie spodziewal, zastal stol nakryty do lunchu.

Вы читаете Chromosom 6
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×