Padalem juz na pysk, kiedy przyszedl czas wyruszenia w teren. Zapakowalismy wszystko w skorzane torby i kiedy strwozeni, ja i moj pomocnik, zbieralismy odwage, zeby wyjsc na zewnatrz, uslyszalem glos szefa, kapo tego urzedu:

– Niestety, nie moge dac panu pomocnika w trase.

– Ach, nic nie szkodzi – odpowiedzialem.

I wlasnie to mi zaszkodzilo. Dopiero pozniej dowiedzialem sie, ze szef urzedu w Wently byl najlepszym kumplem Jonstone'a. Trasa zaczynala sie za rogiem, po wyjsciu z urzedu. Pierwsza z dwunastu ulic miala ksztalt petli wznoszacych sie ku gorze. Dzielnica najubozszych w miescie, gesto zabudowana malymi domkami, liczne podworza i zakamarki, skrzynki pelne pajakow i innego robactwa, wiszace na jednym gwozdziu, stare kobiety w oknach, skrecajace papierosy lub zujace tabake, nucace kolysanki kanarkom w klatkach i bacznie mnie obserwujace, tego jedynego kretyna zagubionego w strugach wody.

Kiedy gacie sa mokre, zsuwaja sie, nieustannie zsuwaja sie z tylka, taka mokra zrolowana szmata, cudem trzymajaca sie gdzies tam miedzy nogawkami spodni a kroczem i nielitosciwie uwierajaca. Deszcz rozmazywal adresy, papieros zamienial sie po pierwszym sztachu w zmiekczona mase. I caly czas ten sam monotonny ruch – klapa torby do gory, deszcz do srodka, list do skrzynki, krople wody z nosa. I tak bez konca. Po pierwszej petli bylem juz u kresu sil. Buty pelne byly blota i zesztywnialy pod wplywem wilgoci. Co chwila potykalem sie o cos – cudem nie rozkwasilem sobie nawet nosa.

I ciagle te same zaczepki starych bab:

– A co sie stalo z tym co tu zawsze przychodzil?

– Kochana – BLAGAM – skad ja to mam tez wiedziec? Do diabla, ja wiem tyle samo co i pani! Jesli ja jestem tu dzisiaj, to on musi byc gdzies indziej, nie!

– Nie jest pan zbyt szarmancki, wie pan!

– Szarmancki?

– Tak jest!

Usta wykrzywily mi sie w durnowatym usmiechu. Wcisnalem jej przemoczony list i ruszylem w strone nastepnego domu. Moze tamci mieszkajacy troche wyzej, w domkach z ogrodkami, beda dla mnie bardziej mili – pomyslalem sobie.

Ktoras z tych starych ciotek chciala byc mila i zaproponowala:

– Nie chce pan na chwile wpasc, napic sie herbaty i wysuszyc?

– Najdrozsza, czy pani naprawde nie widzi, ze my nie mamy nawet czasu, zeby wlasne, spadajace gacie podciagnac do gory?

Panskie gacie do gory, a jak to jest mozliwe?

TAK, NAJMILSZA, NASZE SPADAJACE GACIE PODCIAGNAC DO GORY – zaczalem sie juz wydzierac i pomaszerowalem w deszczu dalej.

Pierwsza z tych ulicznych petli mialem juz za soba. Zabralo mi to godzine. Pozostawalo jeszcze jedenascie takich pokreconych uliczek. Prosty rachunek – jeszcze jedenascie godzin w deszczu!

To niemozliwe – pomyslalem. Musieli wiec wepchnac mi najgorsza trase. Ulice wznosily sie ku gorze, i mimo ze torba powinna byc coraz lzejsza, coraz dotkliwiej czulem ja na biodrach.

Czas obiadu nadszedl i odszedl. Bez obiadu! Bylem na piatej czy szostej ulicy. Nawet gdyby nie padalo, tej trasy nie dawalo sie obsluzyc w ciagu jednego tylko dnia. W deszczu przypominala, coraz bardziej i bardziej, piekielna droge przez meke, a kiedy przemierzasz takie cos, twoj mozg zaczyna odmawiac ci wspolpracy.

I wreszcie bylem juz tak mokry, ze czulem, iz strugi deszczu i strugi potu zaleja mnie juz na zawsze, i ze to bedzie koniec. Udalo mi sie znalezc schronienie pod zadaszonym wejsciem do ktoregos z tych ciemnych domow. Przycisnalem sie do muru. Nawet papieros sie zapalil. Trzy razy mocno wdech w pluca, i wtedy dobiegl mnie z tylu glos jeszcze jednej takiej starej ciotki.

– LISTONOSZ! LISTONOSZ!

– Co sie stalo – pytam.

– LISTY SIE MOCZA!

Popatrzylem w dol, rzeczywiscie, torba byla otwarta, a klapa zwisala obok, dotykajac kaluzy. Moze dwie a moze trzy krople wpadly do torby przez dziure w daszku nad wejsciem.

Dalej! Dalej! Tylko debil moze dac sie wpuscic w taki kanal. Chcialem poszukac jakiejs budki telefonicznej, zadzwonic do tego kapo i powiedziec mu, zeby sam polatal sobie z ta jebana torba! Moze ja sobie nawet wsadzic w dupe. Razem z listami i gazetami!

Mysl o porzuceniu pracy nastroila mnie lepiej. Przez strugi deszczu dojrzalem budynek, stojacy u podnoza ktoregos z tak tu licznych pagorkow i wygladajacy z daleka tak, jakby znajdowala sie tam budka telefoniczna. Oczywiscie, przyspieszylem kroku. Okazalo sie wkrotce, ze miescila sie tam mala kafejka, a w niej tlum ociekajacych ludzi.

Zsunalem z siebie plaszcz przeciwdeszczowy, zrzucilem czapke z glowy, postawilem torbe na podlodze i zamowilem filizanke czarnej kawy. Najwazniejsze jest to, zeby sie troche osuszyc – pomyslalem. To byla najczarniejsza z czarnych kaw jaka kiedykolwiek pilem. Stare fusy, przez ktore przepuszczano po raz setny, albo i jeszcze wiecej, troche goracej wody. Ohyda! Ale goraca ohyda! Wypilem trzy filizanki, zabralo mi to godzine. ALE BYLEM SUCHY!

Jak wychodzilem z tej nory, stwierdzilem, ze cuda istnieja. Przestalo lac!

Rzucilem sie wiec do pracy, przestalem nagle myslec o wymowieniu. Zmierzch zastal mnie na ostatniej, dwunastej uliczce tej trasy. Prawie juz w nocy stanalem przed drzwiami urzedu. Drzwi byly zamkniete. Jakis maly i pulchny urzedniczyna pojawil sie wreszcie i otworzyl drzwi.

– Gdzie pan sie podziewal tyle czasu, do cholery! – zaczal krzyczec.

Poszedlem do siebie, rzucilem torbe w kat, pelna listow nie dajacych sie doreczyc, bo adres byl niepelny, bo adresat nieobecny, bo falszywy kod. Zamknalem pokoj, a klucz wrzucilem do specjalnej skrzyni. W mysl przepisow, kazdorazowe pobieranie i zdawanie klucza nalezalo wpisac do ksiazki.

Dzisiaj ten przepis olalem!

Ten maly i pulchny pojawil sie nagle. W milczeniu popatrzylem na niego. Z gory.

– Jesli wymknie ci sie jedno slowo… maly!… nawet nie kichniesz… maly, to wsadze cie w te sciane. Na zawsze!

Maly nic nie powiedzial. A ja, w poczuciu zwyciestwa, wpisalem sie jednak do tej ksiazki.

Nastepnego dnia czekalem na to, ze Jonstone, krecac sie w tym swoim krzesle, warknie. A on nic.

Deszcze przestaly padac. Wszyscy caloetatowi odzyskali zdrowie. Stone odeslal trzech pomocnikow do domu, nie placac im ani grosza. Ja bylem jednym z nich. Polubilem go nawet za to.

Wrocilem do domu i wcisnalem sie w rozgrzany jeszcze tylek Betty.

11

No, i znowu zaczelo lac!

W sobote Stone przydzielil mnie do oprozniania ulicznych skrzynek pocztowych. Musialem pojechac do wschodniej czesci miasta po samochod i tekturowa teczke, w ktorej znajdowala sie mapa z wykazem ulic, zestawienie godzin oprozniania skrzynek, a takze system polaczen miedzy ulicami ulatwiajacy najszybsze dotarcie do poszczegolnych skrzynek. Na przyklad, godzina 14 32 minuty rog Beecher i Awdon L3R2 do godziny 14 minut 35 (za trzecim domem mieszkalnym po lewej stronie i za drugim po prawej stronie) – jak mozna bylo w ciagu trzech tylko minut oproznic jedna skrzynke, jechac piec domow dalej i oproznic nastepna, ha!, to mogl wiedziec tylko diabel! A moze nawet i on nie! Samo bowiem oproznianie skrzynki w soboty, w soboty sa wyladowane po sam brzeg!, zajmowalo wiecej niz piec minut. A poza tym, te, jakby sie moglo wydawac, dokladne informacje o rozlokowaniu skrzynek, byly nie najswiezsze i czesto okazywalo sie, ze zamiast skrzynki bylo tylko miejsce po niej. A ona sama, albo zostala gdzies przewieszona, albo ja ktos tak sprasowal, ze byla bezuzyteczna. To nawet ladnie wygladalo.

Jak zaczelo lac, to lalo i lalo. Nie byl to silny deszcz, ale taki, co moglby juz trwac do samego konca swiata. Okolice byly dla mnie zupelnie nowe, ale przynajmniej bylo jeszcze jasno. Nie mialem wiec zadnych klopotow ze sledzeniem przebiegu trasy.

Klopoty zaczely sie po zachodzie slonca. Coraz trudniej bylo mi odnalezc skrzynke, bo coraz wieksze problemy mialem ze znajdowaniem ich w tekturowej teczce. Jedynym zrodlem swiatla w samochodzie byly oswietlone cyferblaty deski rozdzielczej.

Woda coraz gwaltowniej zalewala wszystko dookola, samochod wiec tez. Coraz czesciej nic nie widzialem przed soba i coraz trudniej bylo mi odnalezc te poukrywane za strumieniami wody kiedys czerwone skrzynki z blachy.

I nagle wysiadlo oswietlenie deski rozdzielczej.

Przestalem juz widziec cokolwiek. Przestalem wiedziec, gdzie sie znajduje. Bez informacji zawartych w tekturowej teczce czulem sie jak zablakany na pustyni. Ale szczescie mnie tak zupelnie jeszcze nie opuscilo, jeszcze nie! Mialem dwa pudelka zapalek przy sobie, w kieszeni. I zanim udawalem sie w kierunku nowej skrzynki pocztowej, zapalalem zapalki, uczylem sie trasy dojazdu do niej na pamiec i dopiero wtedy naciskalem na pedal gazu. Jeszcze raz udalo mi sie przechytrzyc wlasny los, no i tez tego Jonstone'a, ktory, jak zaczelo mi sie wydawac, siedzial tam wysoko w niebie, spogladajac na mnie z gory i obserwujac mnie, przeklinal swoj los i swoje grzechy, obciazajac nimi moje konto! Skrecilem za rog, wyskoczylem z samochodu, dopadlem skrzynki, wybralem z niej wszystko, wskoczylem do samochodu… tekturowa teczka ZNIKNELA! Jonstone, siedzacy okrakiem na chmurze, miej litosc nade mna! Noc, deszcz! Czy ja rzeczywiscie bylem takim idiota! Czy zawsze musze sie wpieprzac w tarapaty z wlasnej winy? Czy tylko ja jestem dzieckiem takiego niefartu! To wcale nie bylo niemozliwe! Niewykluczone jest takze i to, ze natura nie wyposazyla mnie w nadzwyczajne zalety ducha i umyslu, niewykluczone jest i to, ze zyjac jeszcze, tak zwykle zyjac, nawet bez tej tekturowej teczki, moge mowic o wielkim szczesciu, ze ja W OGOLE zyje.

Ta tekturowa teczka przymocowana byla krotkimi kawalkami drutu do deski rozdzielczej. Przypuszczalem wiec, ze musiala wyleciec z samochodu, po tym naglym i ostrym zakrecie. Wylazlem wiec z samochodu, zrolowalem nogawki spodni az do samych kolan i zaczalem brodzic w wodzie, ktorej poziom przekroczyl na pewno trzydziesci centymetrow nad poziomem chodnika.

Ciemno. Tej cholernej teczki w takich ciemnosciach nie znajde nigdy – myslalem. Lazilem i lazilem, chaotycznie i bezladnie, ciagle zapalajac bardziej wilgotne zapalki i nic. Nic! Musiala odplynac duzo dalej pomyslalem. Moglem jeszcze myslec? Potrafilem? Skrecilem za rog i dopiero tam moglem stwierdzic, w ktora strone rwaly te pierdolone hektolitry wody deszczowej. Poszedlem zgodnie z kierunkiem pradu, naturalnie ciagle osmalajac sobie palce niklym plomieniem zapalek. Dojrzalem wkrotce jakis ciemny przedmiot, unoszony kolejnymi przyplywami kolejnych hektolitrow, coraz dalej i dalej – rzucilem sie w pogon. Tak! To byla teczka: Niemozliwe! Niemozliwe! Z radosci chcialem ja ucalowac. I zrobilem to!

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×