Biegiem wrocilem do samochodu, nogawki sciagnalem w dol, a teczke przymocowalem do deski podwojna iloscia drutu. Oczywiscie, ze nie moglem juz dotrzymac czasowego planu obslugi tej trasy – ale to bylo teraz zupelnie niewazne. Najwazniejsze bylo to, ze teczka wisiala nad moimi kolanami, a ja nie musialem slepo krecic sie w nie znanej mi okolicy i pukac do obcych ludzi z pytaniem o droge do pocztowego garazu. Tym bardziej, ze z tej rozpaczy, tak, tak, rozpaczy, coraz czesciej pojawial mi sie przed oczami obrazek jakiegos opitego piwskiem polrozebranego milosnika telewizora, jadliwie odszczekujacego: „Zasuwasz na poczcie, co?… i nawet nie potrafisz odnalezc drogi do wlasnego garazu, debilu!”. Wiec lepiej bylo jechac dalej. Jechalem wiec dalej, palac zapalki, wdychajac spalenizne wlasnego ciala, wlazac w potoki pedzacej wody, zeby dotrzec do kolejnej skrzynki pocztowej. No jasne, ze bylem zmeczony, przemoczony, bezsilny wobec bezmiaru katastrof, spadajacych na mnie w ciagu jednego tylko dnia. Ciagle myslalem o cieplym lozku, o lekko krzywych lydkach Betty – i tylko to dawalo mi sily. Cieszylem sie, ze wkrotce, juz wkrotce, usiade w fotelu, ze szklanka czegos mocnego i wytrawnego, wsunawszy reke w kedziory lezacego na kolanach psa.

Ale to wszystko bylo tylko melodia przyszlosci.

Liczba skrzynek pocztowych do oproznienia w te sobote wydawala sie byc nieskonczona. I kiedy dochodzilem juz do ostatniego adresu na pierwszej stronie, moj palec natknal sie na dodatkowa informacje, podkreslona czerwonym olowkiem: „Prosze odwrocic”… Odwrocilem! Lekko krzywe lydki Betty, razem z kedziorami psa i cieplym lozkiem staly sie czyms prawie juz wiecej nieosiagalnym.

Ostatnia zapalka. Wreszcie ostatnia skrzynka. Odwiozlem pelen samochod do wskazanego na rozkladzie jazdy w tekturowej teczce adresu urzedu pocztowego w zachodniej czesci miasta. To, co sie dzialo na terenie tego urzedu nie bylo niczym innym, jak powodzia. Kanaly odplywowe nie radzily sobie zupelnie z takim nadmiarem wody.

Gdy wracalem do bazy, wody przybywalo w iscie piorunujacym tempie. Wszedzie widzialem opuszczone i zalane samochody. Czy i to mialo mnie dzisiaj spotkac? – a juz znowu wydawalo mi sie, ze siedze w domu ze szklana whisky i wbijam sie wzrokiem w chybotliwy i kiwajacy sie tylek Betty. Na jednym z tych juz prawie niewidocznych, bo zalanych, skrzyzowan dobiegl mnie krotki wrzask. To Tom Moto, jeden z pomocnikow listonosza darl sie na caly glos.

– Ty w ktora strone? – pytal Moto.

– Najkrotszym polaczeniem dwoch punktow, jak mnie uczono, jest prosta – odpowiedzialem.

– Oszczedz sobie tego – przerwal. – Znam juz te okolice. To juz wiecej niz ocean.

– Ach, ty, kurwa – zasyczalem – a gdzie odwaga pocztowca w sluzbie publicznej! Masz ognia?

Zapalilem papierosa i wcisnalem gaz. Tom Moto stal na skrzyzowaniu dwoch rwacych potokow spienionej wody.

Betty! Betty! – nadjezdzam, nadjezdzam!

Moze dojade. Na szczescie samochody pocztowe maja dobre i wyzej zamocowane zawieszenie. Ktos jednak kiedys pomyslal w tym jebanym przemysle samochodowym. Oczywiscie, ze jechalem jak tylko moglem najszybciej, do dechy i gaz w rure, i na skroty. Fontanny wody wytryskiwaly z obu stron samochodu. Lalo juz tak jakby mialo padac do konca i na wieki. Silny szum wody z gory, z boku i z dolu, nieprzyjemne poswisty wiatru. Pusto. Ciemno. I ja samotny w ambulansie.

Betty!… Betty!… juz niedaleko!

Jakis wpolwlany aparat, stojacy na werandzie, popukal sie w czolo, jak zobaczyl te moje zmagania z przyprawiajaca mnie o szalenstwo i sraczke mysli natura. Rzucilem pare miesistych przeklenstw w jego strone, ktorych on jednak nie mogl uslyszec. Szkoda.

Woda wdzierala sie juz do szoferki. Moje buty zaczely piszczec. Nie polubily wilgoci. Ale ja jechalem ciagle dalej. Jeszcze tylko trzy przecznice!

Motor nagle umilkl.

O kurwa! Twoja niewdzieczna mac! Motor nie chcial zaskoczyc.

Blagania nic nie pomogly. Lzy tez nie. Troche chamstwa tym bardziej nie. Zamilkl zupelnie.

Siedzialem i patrzylem przed siebie. Woda. Woda. Woda. Co najmniej szescdziesiat centymetrow.

I co teraz zrobic? – pomyslalem. Czekac az przysla lodz ratunkowa. A co na to paragrafy regulaminu pracy pocztowca w terenie? Czy jest w ogole jakis paragraf regulujacy tego typu sytuacje?

Ja nie wiedzialem. Nikt w poblizu tez nie wiedzial. Bo nie bylo nikogo. A ty kurwa twoja msciwa mac!

Zamknalem drzwi. Kluczyki do kieszeni i marsz w wode. Siegala mi juz do bioder. Lalo na okraglo.

Nagle poziom wody obnizyl sie. Wlazlem chyba na jakis trawnik. Biegiem? Nie! Chyba szybciej byloby kraulem. Pomyslalem jednak, ze wygladalbym zbyt smiesznie. Nawet sam wobec siebie.

Dotarlem wreszcie do pocztowych garazy, skierowalem sie do biura. Szef patrzyl na mnie w milczeniu, a ja czulem sie jak nasycona brudna woda gabka. Rzucilem mu kluczyki na biurko. Na skrawku papieru napisalem tylko: Mount – view Place 3435.

– To jest ulica, przy ktorej, jezeli nie odplynal, stoi samochod. Mozecie go sobie sprowadzic.

– Czy chce pan powiedziec, ze opuscil pan samochod?

– Chce tylko to powiedziec, ze to on mnie puscil kantem!

Podstemplowalem wszystko, co nalezalo podstemplowac, rozebralem sie do gaci i wcisnalem sie w kaloryfer. Moje ubranie starannie na nim ulozylem. Popatrzylem na prawo. Niedaleko ode mnie, tez wcisniety w kaloryfer grzal sie Tom Moto. Tez tylko w gaciach.

Zaczelismy rechotac ze smiechu.

– Po byku nas urzadzilo, co? – stwierdzil. – Nie do wiary!

– To wszystko robota Stone'a, nie?

– Bez watpienia. Ten buc sie juz o to postaral. Wymodlil ten deszcz! Ugrzazles?

– No jasne – odpowiedzial.

– Ja tez.

– Sluchaj – powiedzialem – moj samochod ma juz ze dwanascie lat, a twoj o te kilkanascie mniej. Moglbys mnie troche popchnac? Bo inaczej ten gruchot nie zaskoczy.

– Okay!

Ubralismy sie i opuscilismy te goscinne pokoje.

Moto kupil przed trzema tygodniami nowiutenki samochod. Ale i on sie zborsuczyl. Nie wydal z siebie ani jednego dzwieku. Ach, ty wszechpotezny Boze – pomyslalem tylko.

Woda zalala nowiutenkie dywaniki w nowiutenkim samochodzie Mota.

– Zabity – stwierdzil swiezy wlasciciel.

Bez zadnych nadziei przekrecilem kluczyk w stacyjce w moim starym zardzewialym trupie.

Akumulator wydal z siebie jakby jek, ale iskra byla za slaba. Pare razy wcisnalem pedal gazu. Zaskoczylo! Chcac go rozgrzac, dalem jeszcze do dechy. Zawyl. I ja tez. Podgrzalem jeszcze troche i pchnalem milczace cacuszko Toma. Mijaly metry, a ten nawet nie pierdnal. Dopchalem go wiec do stacji benzynowej i zostawilem Toma w jego cudzie techniki, a sam ruszylem do domu. Przyrzeklem to przeciez Betty i jej wdziekom!

12

Ulubionym listonoszem Stone'a byl Mathew Bettles.

Jego koszule byly zawsze swieze i wyprasowane. Prawie wszystko co mial na sobie zawsze wygladalo jak nowe, dopiero kupione. Buty. Koszula. Spodnie. Czapka. Buty byly zawrze wypolerowane na najwyzszy blysk i polysk… Chyba niczego nie pral dwa razy. Najmniejsza plamka na koszuli czy spodniach musiala powodowac grymas jego niesmaku…! wdzieczny wyrzut ktorejs z konczyn gornych w strone kubla z „az tak zapaskudzona” czescia garderoby.

Kiedykolwiek pojawial sie Mathew na horyzoncie, badz przechodzil w dali, Stone szeptal:

– Przypatrujcie sie mu, to prawdziwy listonosz.

Mowil to zawsze niezwykle dramatycznie, a na pewno serio. Oczy zachodzily mu prawie lzami z tej milosci do tak wzorowego urzednika amerykanskiej poczty.

A Mathew stal przed tym swoim pulpitem rozdzielczym, dniami, a czesto i nocami, wyprostowany i czysty, w uroczyscie i odswietnie lsniacych butach, pelen animuszu i niepojetej radosci wpychal amerykanskie przesylki w odpowiednie przegrodki.

– Pan jest przykladem dla wszystkich listonoszy, Mathew!

– Dziekuje, dziekuje bardzo, Mr. Jonstone.

Pewnego ranka, o wpol do piatej rano, pojawilem sie jak zwykle w biurze Jonstone'a. Siedzial przy biurku, w tej swojej ciemnoczerwonej koszuli, zlamany w pol, z wbitym w blat stolu czolem. Moto podszedl do mnie i wyszeptal:

– Mathew zostal wczoraj aresztowany!

– Aresztowany?

– No, wybieral pieniadze. Otwieral listy kierowane do swiatyni Nekalayla i wyciagal gotowke. I to przez pietnascie lat.

– Jak go przyskrzynili? Kto na to wpadl?

– Te stare ciotki. Te szajbuski wysylaly banknoty w listach i nigdy nie otrzymywaly slow podzieki ani zadnej informacji zwrotnej o nadejsciu datku.

– Nekalayla zameldowala o tym policji, a policja zaczela obserwowac Mathew. Zlapali go w koncu, jak otwieral listy i kasowal szmalec.

– I ja mam w to uwierzyc?

– No. Zlapali go wczoraj, w samo poludnie.

Musialem oprzec sie o sciane.

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×