przypadkowych, obcych ludzi, z ktorymi oczywiscie wymienia sie telefonami, jednak nigdy do nich nie zadzwonia i zapomna o Irze i Aleksieju juz tydzien po powrocie do domu.

- Mamo, chce isc do wody...

Podniosla sie, rozruszala zdretwiale nogi i ruszyla w kierunku surferow.

Ziemia drgnela. W slad za drobnymi kamykami ruszylo osuwisko, wystartowala, peczniejac po drodze, lawina. Huk, toczace sie kamienie pekaja jak pieczone ziemniaki, niczym krzyczace usta rozwieraja sie szczeliny i po kilku sekundach pejzaz zmienia sie nie do poznania. Nie ma juz zielonego stoku, nie ma juz rzeczki; gora przeniosla sie z miejsca na miejsce, pozostawiajac jedynie pyl, potrzaskane kamienne i popiol.

Na okraglym, betonowym placu tanecznym zebrala sie masa dzieci i troche starszej mlodziezy; sprzedawano baloniki i wypozyczano rolki; Alik rozsmakowal sie w tancu i podskakiwal w tlumie w rytm kolorowych blyskow. Julia siedziala na lawce dla rodzicow, ukryta za czyimis plecami, i wszystkie jej sily uchodzily na to, by w tym halasie nie wydac z siebie zadnego dzwieku.

Jej twarz w tej ciemnosci i tak byla niewidoczna.

Oby tylko puscili jeszcze jedna piosenke, jak najbardziej wesola. Zeby Alikowi nie przyszlo do glowy przybiec po cos do mamy.

- Czy ty nie rozumiesz, Ze po tym, co powiedzialas, niczego juz miedzy nami byc nie moze? Ze nigdy nie uda mi sie pogodzic Z tym, co powiedzialas? Ze to koniec?

- A co ja takiego powiedzialam?

(Nie usprawiedliwiac sie! Tylko sie nie usprawiedliwiac. To... Zalosne).

Co by bylo, gdyby caly ten park, z jego wodospadami, platanami, swierkami, magnoliami i samotnym drzewem araukarii zamknietym w zelaznej klatce... Co by bylo, gdyby caly ten park w jednym momencie odwrocil sie korzeniami do slonca?

Nie strasznego by sie nie stalo. To, co dzieje sie teraz, jest znacznie straszniejsze; tyle ze nikt tego nie widzi. Nawet Alik. To, co sie stalo, jeszcze do niego nie dotarlo; ale dotrze, na pewno dotrze, jesli nie dzis, to jutro... W najlepszym razie za tydzien, kiedy wroca do domu...

Trzask rwacych sie nici.

Trzeba sie przyzwyczajac.

Gnom wrocil. Ten, w ktorego istnienie Julia nie chciala wierzyc; ten, ktory podczas jej wspolnego zycia ze Stasem, tylko kilka razy dal znac o swoim istnieniu.

Niewatpliwie wlasnie tak, nie do poznania, zmienia sie stok gory po przejsciu lawiny i tam, gdzie wczesniej byl las, pozostaja tylko kamienie i wyrwy. Tam, gdzie bylo jezioro i trawa... nie ma juz niczego; przeszla lawina, bedaca w stanie zmiesc z powierzchni ziemi nie tylko ludzki los, ale trzy losy naraz, jak trzy muchy pod packa, zetrzec w proch, na zawsze.

Czlowiek, ktorego Julia znala dziewiec lat, juz nie istnial.

Trzesienie ziemi, jak potwornym by bylo, mozna przewidziec. A co najwazniejsze, mozna zrozumiec, co sie stalo. Skad wzial sie ten koszmarny pejzaz, dlaczego ziemia jest wypalona i potrzaskana, i gdzie sie podzial las i pole.

Zas tego, co zdarzylo sie z jej mezem, nie mozna bylo zrozumiec ani wyjasnic. Dom, ktory mial na imie Stas, wciaz stal w tym samym miejscu, nie zmienil sie jego numer, fasada, ani dach. Jednak ten, kto stal w oknie i patrzyl na Julie, odszedl w glab pokoju. Na jego miejsce wynurzyl sie z polmroku nieznany, straszny i obcy czlowiek; przy oknie stal teraz zlowieszczy gnom, ktory przylgnal do tego okna i wrosl we framuge. Domyslala sie, ze juz na zawsze; wiedziala, ze na zawsze i nie miala juz sily sie oklamywac.

Dlaczego to sie stalo? Dlaczego stalo sie to wlasnie teraz?

- Sama jestes temu winna, Julia. Sama do tego doprowadzilas. Jestem mezczyzna i nie pozwole, by mnie tak traktowano.

Przeciez dotychczas tez zdarzaly im sie sprzeczki. Bywaly tez powody do klotni, o wiele bardziej powazne. Jednak tego, co wydarzylo sie wczoraj, nie da sie w zaden sposob wyjasnic. Nie bylo ku temu najmniejszego powodu. Na prostej drodze.

W obecnosci innych ludzi, moich znajomych... nazwalas mnie, tak naprawde, durniem, podalas w watpliwosc moja troske o zdrowie syna...

Skad ten patos? Te kanclerskie zwroty? Przeciez nigdy tak nie mowil!

Po wejsciu na pomost usmiechnela sie i powiedziala mniej wiecej tak: Stas, to chyba niezbyt madre tak tu siedziec caly dzien na sloncu; chodzmy cos zjesc, przeciez Alik nie jadl jeszcze porzadnego obiadu...

Moze powiedziala to nieodpowiednim tonem?

Co ona powiedziala?! Gdyby milczala, gdyby siedziala pod parasolem do wieczora, moze gnom odszedlby swoja droga? I nic by sie nie stalo?

Kto go wywabil? Slonce? Zmiana klimatu? Glupia Ira? Samolubny Aleksiej. Jej nieostrozne slowa? Choroba Alika?

Kto go przywolal?!

Dzieciaki skakaly w takt muzyki. Migaly lampki: zielone, zolte, czerwone.

Co takiego powiedziala? Czy naprawde bylo to obrazliwe i krzywdzace?

Lomot. Nie, niebo jest na razie na swoim miejscu. To tylko kolejna piosenka.

Trzeba przywykac.

Dlaczego?! Skad ta straszna metamorfoza? Dlaczego nic nie moze zwrocic jej meza, czlowieka, ktorego kocha?

Zaraz rozryczy sie na dobre... Nie, tylko nie to. Trzeba sie trzymac. Nie bedzie ryczec i lzy tez zaraz jej wyschna. Bedzie musiala zaprowadzic Alika do domu, polozyc go do lozka, sklamac cos o ojcu, ze wyjechal w waznych sprawach, i do rana lezec pod koldra, wsluchujac sie w kroki na schodach, w skrzypienie klamki.

Potem spakuja sie w milczeniu.

Potem wroca do domu i po drodze Alik wszystko zrozumie.

Potem.

Kazda rzecz w jej zyciu ma w sobie czasteczke Stasa; ile czasu minie, zanim wymieni te wszystkie rzeczy na nowe? A z tych, ktore zostaly, wytrzesie, wybije widmo tego czlowieka?

Ile czasu minie, zanim zapomni jego zapach?

Czlowiek, ktory stal sie jej czastka, teraz powoli sie od niej oddziela. Pomalu rwie sie skora, niespiesznie trzaskaja nerwy.

Osiadaja i pekaja kamienie. Znikaja wodospady, wysychaja fontanny; wywracaja sie stuletnie platany, ich korony tona w ziemi, a brzydkie korzenie wyciagaja sie do nieba.

Z metnego zbiornika stercza lapy zdechlych labedzi. Tylko czarne lapy.

To koniec.

Duma zmienila sie w pyche, godnosc w egoizm, stalosc w histeryczny upor, sila w brutalnosc, rozum w bezdusznosc, a milosc...

Boze, w jakaz odrazajaca pokrake zmienila sie jego milosc.

Tam, w ciasnej lazience i tutaj, na rozleglym, betonowym placu tanecznym.

I tu, w pociagu, ktory wiezie ich do domu.

Do ich, z synem, rozbitego domu.

I nie ma nikogo, kogo mozna by spytac, za co to wszystko i dlaczego tak sie stalo. I nie ma zadnego sposobu, by przegnac tego zlowieszczego gnoma z zajetego przez niego okna, wyrwac go jak ropiejacy zab i pozwolic, by zmieniona osobowosc Stasa wrocila do normy.

Gdyby to bylo mozliwe. Gdyby tylko...

Cicho dzwonila lyzka w pustej szklance. Julia wyjela ja i polozyla na porysowanym, bialym stoliku:

- Aleczku... Moglbys odniesc szklanki?

Syn milczal. Blady i zasepiony siedzial wcisniety w kat i z roztargnieniem wygladal przez metne okno, za ktorym migaly slupy, pnie, jakies ogrodki, znow pnie i przewody wysokiego napiecia.

Trzecie miejsce w ich przedziale bylo puste. Na czwartym jechal opalony staruszek, wracajacy z sanatorium.

- Aleczku - powtorzyla Julia z naciskiem, jakby od spelnienia jej prosby zalezalo cos waznego. - Prosze, odnies te szklanki.

- Dlaczego nie sluchasz mamy? - nie w pore wmieszal sie staruszek.

Alik rzucil na nia posepne spojrzenie; Julia odwrocila wzrok. Byl podobny do ojca, bardzo podobny. Szczegolnie teraz.

Jak mu to wytlumaczyc? Jak to, co sie stalo, odbije sie na jego zyciu?

Co bedzie, jesli kiedys z oczu doroslejacego syna popatrzy na Julie zly gnom?

I bedzie za pozno, by cokolwiek wyjasniac. Bo nie da sie rozmawiac z dzuma, albo prosic o cos lawine.

Zamyslila sie na sekunde, a minela juz godzina. Za oknem ciemnieje; Alik siedzi wlepiajac wzrok w swoje odbicie, a staruszek, straciwszy nadzieje na nawiazanie rozmowy, posapuje sobie na gornej polce.

A druga polka jest pusta.

Cos cudownego zamienilo sie w koszmar. Czas wlecze sie, jak ciasto z dziezy, jednak nie da sie go, w przeciwienstwie do ciasta, zebrac i wepchnac z powrotem.

Gdzies tam, u konca niezmierzonego lancucha z godzin i minut, zostala poprzednia rodzina Stasa, jego zona i corka z pierwszego malzenstwa.

Slupy, pnie, przewody. Migajacy za oknem zmierzch.

Gdyby to cofnac. Gdyby tylko mozna bylo...

Gdyby...

(Koniec cytatu).

Rozdzial piaty

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×