– Wroce dopiero w poniedzialek, wiec jezeli…

– Poczekaj. Slyszales cos?

Lis odwrocila sie szybko i popatrzyla na geste krzaki bzu przeslaniajace im widok na tylne drzwi domu.

– Nie, chyba nie…

Urwal i podniosl w gore palec. Kiwnal glowa. Lis nie widziala jego twarzy, ale patrzac na cala sylwetke, wyczula, ze sie nagle spial.

– O – powiedziala – znowu.

Przypominalo to odglos krokow zblizajacych sie do domu od strony podjazdu.

– To znowu ten pies? Lis spojrzala na Owena.

– Ten od Buschow? Nie, on jest zamkniety. Widzialem, kiedy poszedlem pobiegac. To pewnie sarna.

Lis westchnela. Tego lata sarny zjadly jej kwiaty wartosci ponad dwustu dolarow, a w zeszlym tygodniu obgryzly i zniszczyly calkowicie mlody japonski klon. Lis wstala.

– Przepedze ja.

– Chcesz, zebym ja to zrobil?

– Nie. Zreszta i tak musze pojsc zadzwonic. Moze zrobie tez herbate. Mam ci cos przyniesc?

– Nie.

Wziela pusta butelke po winie i poszla do domu, od ktorego dzielilo ja piecdziesiat stop. Szla sciezka wijaca sie pomiedzy przycietymi w ozdobne ksztalty klujacymi krzewami bukszpanu i nagimi, czarnymi bzami. Minela mala sadzawke, w ktorej rosly lilie. Spojrzawszy w dol, zobaczyla wlasne odbicie w wodzie – z twarza oswietlona swiatlem padajacym z okien parteru. Ludzie czasami okreslali ja jako osobe wygladajaca „bezpretensjonalnie', a ona nigdy tego nie uwazala za krytyke. Slowo „bezpretensjonalna' sugerowalo prostote, ktora wedlug niej byla aspektem piekna. Spogladajac teraz w wode, jeszcze raz poprawila wlosy. Powial wiatr, jej odbicie zamazalo sie, a ona poszla dalej.

Nie uslyszala ponownie zadnych tajemniczych odglosow i odprezyla sie. Ridgeton bylo jednym z najbezpieczniejszych miasteczek w tym stanie. Otaczaly je zalesione wzgorza i laki porosniete plowozielona trawa, na ktorych gdzieniegdzie lezaly ogromne glazy i po ktorych biegaly hodowane tu konie wyscigowe, a takze chodzily pasace sie owce i krowy. Miasteczko wlaczono do Unii jeszcze zanim przedstawiciele trzynastu stanow zaczeli myslec o zjednoczeniu i w ciagu ostatnich trzystu lat robiono w nim wszystko raczej z mysla o wygodzie mieszkancow niz o dynamicznym rozwoju gospodarczym czy wysokim statusie. Mozna tu bylo kupic pizze w kawalkach i mrozony jogurt, mozna tez bylo wypozyczyc maszyny rolnicze i tasmy wideo, ale w gruncie rzeczy Ridgeton bylo mala miescina, w ktorej mezczyzni zyli przywiazani do ziemi – budowali na ziemi, sprzedawali ziemie i brali pozyczki pod jej zastaw, a kobiety zajmowaly sie dziecmi i gotowaniem.

Ridgeton bylo miasteczkiem, w ktorym rzadko mialy miejsce tragedie, a zbrodnia z premedytacja nie zdarzyla sie nigdy.

Dlatego, przekonawszy sie, ze drzwi kuchenne z turkusowymi szybkami sa szeroko otwarte, Lis byla nie tyle zaniepokojona, co zirytowana. Przystanela, a jej reka trzymajaca butelke po winie znieruchomiala. Bursztynowe swiatlo kladlo sie jasnym trapezem na trawniku u jej stop.

Lis obeszla krzaki bzu i spojrzala na podjazd. Nie bylo tam zadnych samochodow.

To wiatr, pomyslala.

Weszla do srodka, odstawila butelke i rozejrzala sie po dolnej czesci domu. Nie bylo tu ani sladu spasionych szopow czy wscibskich skunksow. Przez chwile Lis stala bez ruchu, nasluchujac. Nie uslyszawszy niczego, postawila czajnik na kuchni, przykucnela i zaczela grzebac w szafce, w ktorej trzymala herbate i kawe. W chwili gdy polozyla reke na puszce z herbata z dzikiej rozy, padl na nia cien. Wstala, chwytajac gwaltownie powietrze ustami, i uswiadomila sobie nagle, ze ma przed soba pare patrzacych uwaznie orzechowych oczu.

Kobieta miala jakies trzydziesci piec lat. Trzymala przewieszony przez reke czarny zakiet i ubrana byla w luzna, biala, atlasowa bluzke, krotka, blyszczaca spodniczke i sznurowane trzewiki na niewysokich obcasach. Na ramieniu miala plecak.

Lis przelknela i zdala sobie sprawe, ze drzy jej reka. Obie kobiety przez chwile patrzyly na siebie bez slowa. Lis pierwsza pochylila sie do przodu i objela mlodsza od siebie kobiete.

– Portia – powiedziala.

Kobieta zdjela plecak i polozyla go na krzesle.

– Czesc, Lis.

Nastapila chwila ciezkiej ciszy. Wreszcie Lis powiedziala:

– Nie spodziewalam sie… To znaczy myslalam, ze zadzwonisz ze stacji. Doszlismy juz do wniosku, ze nie przyjedziesz. Dzwonilam do ciebie i odpowiedziala mi automatyczna sekretarka. Jak to milo znowu cie widziec.

Uslyszawszy ten potok wlasnych nerwowych slow, zamilkla.

– Zlapalam okazje. Nie chcialam wam robic klopotu.

– To nie bylby zaden klopot.

– A gdzie byliscie? Szukalam was na gorze.

Lis przez chwile w milczeniu przygladala sie twarzy mlodej kobiety i jej jasnym wlosom majacym taki sam odcien jak jej wlasne, odgarnietym z czola i przytrzymywanym przez czarna opaske. Portia zmarszczyla brwi i powtorzyla pytanie.

– Siedzimy nad jeziorem. Ta noc jest dziwna, prawda? Babie lato. W listopadzie. Jadlas cos?

– Nie, niczego nie jadlam. Od lunchu o trzeciej. Lee zostal na noc i potem zaspalismy.

– Chodz na patio. Owen tam siedzi. Napijesz sie wina…

– Nie, naprawde. Niczego nie chce.

Poszly sciezka. Znow zapanowala miedzy nimi ciezka cisza. Po chwili Lis zapytala, jak Portii jechalo sie pociagiem.

– Powoli. Ale w koncu dojechalam.

– Kto cie podwiozl?

– Jakis facet. Wydaje mi sie, ze chodzilam do liceum z jego synem. Mowil caly czas o Bobbiem. Tak jakbym wiedziala, co to za Bobbie.

– Bobbie Kelso. Jest w twoim wieku. Jego ojciec to taki wysoki, lysy facet, tak?

– Chyba tak – odpowiedziala z roztargnieniem Portia, patrzac w strone jeziora.

Lis obserwowala ja.

– Dawno tu nie bylas – powiedziala.

Portia parsknela w taki sposob, ze Lis nie wiedziala – smieje sie czy kicha. Reszte drogi przebyly w milczeniu.

– Witaj – zawolal Owen, wstajac. Pocalowal szwagierke w policzek.

– Juz myslelismy, ze nie przyjedziesz.

– Zbieralam sie w takim pospiechu, ze nie zadzwonilam. Przepraszam.

– Nie szkodzi. My tu na wsi jestesmy elastyczni. Napij sie wina.

– Podwiozl ja Irv Kelso – objasnila Lis, a potem wskazala lezak. – Usiadz, a ja otworze nastepna butelke. Mamy duze zaleglosci.

Ale Portia nie usiadla.

– Nie, dziekuje – powiedziala. – Jest jeszcze wczesnie, prawda? Wiec zabierzmy sie za brudna robote i miejmy to z glowy.

Zapadla cisza. Lis spojrzala na meza, potem na siostre, a potem znowu na meza.

– No to…

Portia upierala sie przy swoim:

– Chyba ze to ma byc klotnia. Owen pokrecil glowa.

– No nie, skad.

Lis zawahala sie. – Nie chcesz posiedziec przez chwile? Przeciez jutro mamy caly dzien.

– Nie, zrobmy to teraz. – Portia rozesmiala sie. – Jak w tej reklamie.

Owen odwrocil sie w jej strone. Jego twarz byla ukryta w cieniu i Lis nie widziala, jaka ma mine.

– Jezeli chcesz… Wszystko jest w gabinecie.

Poszedl przodem, a za nim Portia, ktora odchodzac, spojrzala jeszcze na starsza siostre.

Вы читаете Modlitwa o sen
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×