Jeffery Deaver
Modlitwa o sen
Tlumaczenie: Anna Bartkowicz
Bestia najgorsza
1
Karawan bujal sie lagodnie, a on lezal w nim jak w kolysce.
Zdezelowany pojazd posuwal sie z chrzestem wzdluz wiejskiej drogi o asfaltowej nawierzchni – popekanej i wybrzuszonej w miejscach, gdzie pod spodem znajdowaly sie korzenie. Zdawalo mu sie, ze ta podroz trwa kilka godzin, chociaz nie zdziwilby sie, gdyby mu ktos powiedzial, ze sa w drodze od kilku dni czy nawet tygodni. W koncu uslyszal pisk niezbyt sprawnych hamulcow i poczul szarpniecie. Skrecili. Byli teraz na gladkiej szosie – na szosie stanowej – i gwaltownie przyspieszali.
Potarl policzkiem o atlasowa metke wszyta wewnatrz worka. Nie widzial jej w ciemnosci, ale pamietal, jaki byl na niej napis – elegancko wyszyty czarnymi nicmi na zoltym materiale. Wyroby z gumy Trenton, NJ 08606 MADE IN USA
Jego pelny policzek piescil teraz te litery, a on sam zaczal chciwie wdychac powietrze przez malenki otwor, ktory powstal na skutek tego, ze zamek blyskawiczny nie domknal sie do konca. Nagle opanowal go niepokoj – pomyslal, ze wszystko idzie mu zbyt gladko. Wydalo mu sie, ze spada w dol, ze leci prosto do piekla, albo moze wpada do studni, w ktorej pozostanie na zawsze, zaklinowany glowa w dol.
Na te mysl poczul, ze ogarnia go dojmujacy lek, lek przed zamknieciem w ciasnej przestrzeni. Ten lek wzmagal sie i po chwili stal sie nie do zniesienia. Wtedy on wyciagnal szyje, dlugimi, zolto-szarymi jak pazury kota zebami chwycil od wewnatrz suwak i zaczal go z wysilkiem otwierac. Suwak rozsuwal sie powoli. Otwor mial juz cal dlugosci, potem dwa cale, a potem zrobil sie jeszcze troche wiekszy i zimne, pachnace spalinami powietrze wypelnilo worek. Czlowiek wdychal je chciwie. Odetchnawszy poczul, ze lek przed zamknieciem nie jest juz tak dojmujacy. Wiedzial, ze konwojenci, ktorzy wywoza zmarlych, nazywaja to, w czym on wlasnie lezy, „worem powypadkowym'. Nie przypominal sobie jednak, zeby ci ludzie kiedykolwiek wywozili kogos, kto zginal w wypadku. Wywozeni przez nich zmarli tracili zycie, skaczac ze szczytu schodow na Oddziale E. Albo konczyli ze soba, podcinajac sobie zyly w otluszczonych przedramionach. Albo umierali z twarza zanurzona w misce klozetowej, albo – tak jak ten, co pozegnal sie z tym swiatem dzis po poludniu – z kawalkiem szmaty zacisnietym na szyi.
Wypadku natomiast nie przypominal sobie ani jednego.
Obnazyl znowu zeby i dalej otwieral nimi suwak. Otwor mial juz osiem cali dlugosci, potem dziesiec. Okragla, ogolona glowa lezacego wylonila sie z niego. Lezacy, ze swoimi grubymi wargami i z grubsza ciosana twarza, przypominal niedzwiedzia – niedzwiedzia pozbawionego wlosow i niebieskiego, gdyz glowe mial pomalowana na ten wlasnie kolor.
Kiedy mogl juz rozejrzec sie naokolo, ogarnelo go uczucie rozczarowania, gdyz zobaczyl, ze to, czym jedzie, nie jest prawdziwym karawanem, tylko zwyklym samochodem kombi, pomalowanym na dodatek nie na czarno, tylko na brazowo. Tylne okna nie byly zasloniete. Pojazd pedzil, a on w ciemnosci mglistego, jesiennego wieczora dostrzegal za szybami upiorne ksztalty drzew, drogowskazow, slupow elektrycznych i stodol.
W piec minut pozniej zaczal znowu zmagac sie z suwakiem. Byl wsciekly, bo rece mial wciaz uwiezione w worku i nie mogl sobie nimi pomoc.
– Co za cholernie solidna guma – mruczal pod nosem.
Otwor powiekszyl sie o nastepne cztery cale.
Mezczyzna zmarszczyl brwi. Co to za halas?
Muzyka! Dobiegala z szoferki oddzielonej od tylnej czesci samochodu czarnym przepierzeniem z plyty pilsniowej. Tak w ogole to lubil muzyke, ale niektore melodie dzialaly mu na nerwy. Ta, ktora slyszal teraz, jakas piosenka country, nie wiadomo dlaczego rozdraznila go bardzo.
Ten cholerny wor – pomyslal – jest za ciasny.
W chwile pozniej wydalo mu sie, ze nie jest sam. Worek byl pelen roztrzaskanych, zmasakrowanych cial. Cial tych, co skakali z wysokosci, tych, co sie utopili i tych, co podcieli sobie zyly.
Pomyslal, ze dusze tych zmarlych nienawidza go, ze wiedza, ze on jest oszustem. Te dusze chcialy go tu zamknac zywcem, na zawsze, zamknac w tym ciasnym, gumowym worku. Poczul, ze – po raz pierwszy tego wieczora – ogarnia go prawdziwa panika. Sprobowal sie odprezyc, zastosowac cwiczenia oddechowe, ktorych go nauczono, ale bylo za pozno. Oblal go pot, oczy wypelnily mu sie lzami. Wystawil glowe przez otwor w worku. Zacisnal piesci i zaczal nimi walic w gruba gume. Wierzgal nogami. Usilowal nosem rozsunac suwak. Pchnal go gwaltownie od srodka. Suwak rozsunal sie nieco i zacial sie.
Michael Hrubek zaczal krzyczec.
Muzyka ucichla. Rozlegly sie glosy przerazonych ludzi. Karawan za-kolysal sie jak samolot pod uderzeniami bocznego wiatru.
Hrubek sprobowal usiasc, po czym opadl na plecy. Ponowil probe, raz i drugi. Usilowal wyszarpnac sie z worka przez maly otwor. Miesnie na szyi napiely mu sie z wysilku, oczy wyszly z orbit. Krzyczal i szlochal. Male drzwiczki w przepierzeniu otworzyly sie gwaltownie i w tylna czesc samochodu zaczela sie wpatrywac para szeroko otwartych oczu. Oszalaly ze strachu Hrubek nie widzial konwojenta ani nie slyszal jego histerycznych wrzaskow.
– Zatrzymaj sie! Zatrzymaj sie, do cholery! – krzyczal konwojent do kierowcy.
Samochod zarzucil, zgrzytajac kolami o kamienie, i zatrzymal sie na poboczu. Wokol niego wzbil sie tuman kurzu. Dwaj konwojenci w pastelowych zielonych kombinezonach wyskoczyli z szoferki i podbiegli do tylnej czesci samochodu. Jeden z nich otworzyl gwaltownie drzwi. Nad glowa Hrubeka zablyslo male, zolte swiatelko. Hrubek przestraszyl sie i zaczal znowu krzyczec.
– Cholera, on wcale nie jest martwy – powiedzial mlodszy z konwojentow.
– On zyje! To ucieczka! Zawracaj!
Hrubek znowu krzyczal. Rzucil sie konwulsyjnym ruchem w przod. Zyly na niebieskiej czaszce i szyi nabrzmialy mu tak, ze wygladaly jak postronki, a wszystkie sciegna napiely sie. W kacikach ust pokazala sie piana. Obu konwojentom rownoczesnie zaswitala nadzieja, ze moze ich pasazer dostal apopleksji.
– Uspokoj sie! – krzyknal mlodszy.
– Nie rzucaj sie tak, bo bedzie jeszcze gorzej! – powiedzial starszy piskliwym glosem, a potem dodal, raczej bez przekonania: – Zlapalismy cie, wiec sie uspokoj. Zawieziemy cie z powrotem.
Hrubek wrzasnal przerazliwie. Jak gdyby pod wplywem tego dzwieku, suwak pekl i metalowe zabki rozsypaly sie naokolo jak ziarenka srutu. Lkajac i chwytajac powietrze ustami, Hrubek skoczyl w przod, przekoziolkowal ponad tylna czescia samochodu i wyladowal na ziemi za nim. Przykucnal. Byl prawie nagi – mial na sobie tylko biale szorty. Nie zwracajac uwagi na konwojentow, ktorzy odskoczyli w tyl, oparl glowe o pelen wglebien po uderzeniach chromowany zderzak samochodu – dokladnie w tym miejscu, na ktore padal jego wlasny znieksztalcony cien.
– No, dosyc juz tego! – warknal mlodszy konwojent.
Hrubek nic nie odpowiedzial. Potarl tylko policzkiem o zderzak i rozplakal sie. Konwojent podniosl z pobocza galaz debu dwa razy dluzsza niz kij baseballowy i zaczal nia groznie wywijac.
– Nie – powiedzial starszy konwojent.
Ale ten mlodszy zamachnal sie jak zawodnik i walnal Hrubeka w szerokie, nagie plecy. Galaz odskoczyla prawie bezglosnie, a Hrubek nie zareagowal, jakby w ogole nie zauwazyl ciosu. Konwojent scisnal mocniej swoja