gruby blekitny kartonik i w dodatku okragly metalowy zeton z wybitnym na nim napisem i wszystko to w chwile pozniej oddaje roslemu czlowiekowi z blyszczacymi guzikami, stojacemu przy drzwiach wejsciowych o dwadziescia krokow od ludzika w zabawnym nakryciu glowy. Kiedy wreszcie wychodza na ulice, rosly zaczyna nagle ochryple krzyczec i czerwonooki nieznajomy wraca, i okazuje sie, ze zapomnial wziac gruby blekitny kartonik, zabiera wiec blekitny kartonowy kwadracik i z glebokim westchnieniem wpycha gdzies w zanadrze. Dopiero wtedy Maksym, ktory juz zdazyl przemoknac na deszczu, moze zajac miejsce w nieracjonalnie dlugim automobilu po prawej stronie czerwonookiego, ktory jest rozdrazniony, sapie i czesto powtarza ulubione zaklecia Hipopotama: „Massaraksz”.

Samochod zawarczal, miekko ruszyl z miejsca, wydobyl sie z nieruchomego stada innych samochodow, pustych i mokrych, przetoczyl sie po duzym asfaltowym placyku przed gmachem, wyminal ogromny klomb zwiotczalych kwiatow, przejechal wzdluz wysokiej zoltej sciany usianej na szczycie tluczonym szklem, zblizyl sie do wylotu na szose i ostro zahamowal.

— Massaraksz — syknal znow czerwonooki i wylaczyl silnik.

Szosa ciagnela dluga kolumna jednakowych, plamistych ciezarowek o nadwoziach z krzywo nitowanej, gietej blachy. Nad zelaznymi burtami sterczaly szeregi nieruchomych okraglych przedmiotow polyskujacych mokrym metalem. Ciezarowki posuwaly sie bez pospiechu, zachowujac miedzy soba jednakowe odstepy i wionac okropnym smrodem organicznych spalin.

Maksym obejrzal drzwiczki po swojej stronie, zorientowal sie, co do czego sluzy i podniosl szybe. Czerwonooki nie patrzac na niego wypowiedzial dlugie zdanie, calkowicie niezrozumiale.

— Nie rozumiem — powiedzial Maksym.

Czerwonooki zwrocil ku niemu zdziwiona twarz i sadzac z intonacji o cos zapytal. Maksym pokrecil glowa.

— Nie rozumiem — powtorzyl.

Czerwonooki zdziwil sie jakby jeszcze bardziej, siegnal do kieszeni i wydobyl plaskie pudeleczko pelne dlugich, bialych paleczek, jedna wsunal sobie do ust, a pozostale zaproponowal Maksymowi. Maksym z uprzejmosci przyjal pudeleczko i zaczal je ogladac. Pudeleczko bylo zrobione z kartonu i silnie pachnialo jakimis suszonymi roslinami. Maksym wzial jedna z paleczek, odgryzl kawalek i zaczal zuc. Nastepnie pospiesznie opuscil szybe, wychylil sie i splunal. To nie nadawalo sie do jedzenia.

— Nie trzeba — powiedzial zwracajac pudelko czerwonookiemu. — Niesmaczne.

Czerwonooki patrzyl na niego z otwartymi ustami. Biala paleczka zwisala mu z wargi. Maksym zgodnie z miejscowymi zwyczajami dotknal konca swego nosa i przedstawil sie: „Maksym”. Czerwonooki cos odburknal, w jego rece nagle pojawil sie plomyk, w ktorym zanurzyl koniec bialej paleczki. Samochod natychmiast wypelnil sie mdlacym dymem.

— Massaraksz! — wykrzyknal Maksym z oburzeniem i otworzyl drzwiczki. — Nie trzeba!

Zrozumial, do czego sluzyly te paleczki. W wagonie, w ktorym jechal razem z Gajem, prawie wszyscy mezczyzni zatruwali powietrze dokladnie takim samym dymem, ale poslugiwali sie w tym celu nie bialymi paleczkami, lecz krotkimi i dlugimi drewnianymi przedmiotami przypominajacymi starozytne dzieciece fujarki. Wdychali jakis narkotyk, co bylo zwyczajem niewatpliwie nader szkodliwym i wowczas w wagonie Maksym pocieszyl sie tylko tym, ze sympatyczny Gaj byl najwidoczniej rowniez zdecydowanym przeciwnikiem tego zwyczaju.

Nieznajomy pospiesznie wyrzucil narkotyczna paleczke przez okno i pomachal dlonia przed swoja twarza. Maksym na wszelki wypadek rowniez pomachal dlonia, a potem sie powtornie przedstawil. Okazalo sie, ze czerwonooki nazywa sie Fank, i na tym rozmowa sie zakonczyla. Siedzieli tak z piec minut spogladajac na siebie przychylnie i kolejno pokazujac sobie nieskonczona kolumne ciezarowek powtarzali: „Massaraksz”. Pozniej kolumna przejechala i Fank wydostal sie na szose.

Najwyrazniej bardzo sie spieszyl. Silnik zahuczal niskim basem, pozniej Fank wlaczyl jakies paskudnie wyjace urzadzenie i nie przestrzegajac, zdaniem Maksyma, zadnych prawidel bezpieczenstwa jazdy popedzil autostrada wyprzedzajac kolumne i wymijajac w ostatniej chwili samochody mknace z przeciwka.

Wyprzedzili kolumne ciezarowek; omineli, ledwie nie wpadajac na pobocze, szeroki czerwony pojazd z samotnym, bardzo mokrym kierowca; przemkneli obok drewnianego wozka na chybotliwych kolach ze szprychami, ciagnietego przez mokre zwierze kopalne; zagnali rykiem do rowu grupe pieszych ubranych w brezentowe plaszcze; wpadli pod korony wielkich, rozlozystych drzew, rosnacych szeregami po obu stronach drogi… Fank ciagle zwiekszal szybkosc, strumienie nadbiegajacego powietrza ryczaly w owiewkach, wystraszone wyciem pojazdy jadace przodem przyciskaly sie do pobocza ustepujac mu drogi. Samochod wydal sie Maksymowi nieprzystosowany do takich szybkosci, zbyt malo stateczny i bylo mu odrobine nieprzyjemnie.

Wkrotce droge obsiadly domy, samochod wpadl do miasta i Fank byl zmuszony gwaltownie zmniejszyc predkosc.

Ulice byly niewspolmiernie waskie. Automobil Fanka ledwie sie wlokl, scisniety ze wszystkich stron najrozniejszymi pojazdami. Z przodu, zaslaniajac pol nieba, pietrzyla sie tylna sciana furgonu pokryta niezgrabnymi, wielobarwnymi napisami i prymitywnymi wizerunkami zwierzat i ludzi. Z lewej, nie wyprzedzajac ani nie pozostajac w tyle, pelzly dwa jednakowe samochody zatloczone gestykulujacymi mezczyznami i kobietami. Pieknymi kobietami, efektownymi, nie to, co Ryba. Jeszcze bardziej w lewo guzdrala sie z zelaznym jazgotem jakas odmiana pociagu elektrycznego, co chwile sypiacego snopami blekitnych i zielonych iskier. Wagony byly do ostatecznosci zapchane pasazerami, ktorzy zwisali peczkami rowniez ze wszystkich drzwi. Po prawej biegl nieruchomy pas asfaltu niedostepny dla pojazdow. Po tym pasie gestymi strumieniami szli ludzie w mokrych ubraniach wszystkich odcieni czerni i szarosci. Ludzie zderzali sie, wyprzedzali wzajemnie, uskakiwali z drogi, przeciskali sie przez tlum, co chwila wpadali do otwartych jaskrawo oswietlonych drzwi i mieszali sie z gromadami mrowiacymi sie za ogromnymi zapoconymi witrynami, a czasami nagle zbierali sie w wielkie grupy tworzac korki i wiry, wyciagajac szyje i usilujac na cos popatrzec. Bylo tam bardzo duzo chudych i bladych twarzy, bardzo podobnych do twarzy Ryby, prawie wszyscy byli brzydcy, nadmiernie, niezdrowo szczupli, zbyt bladzi, niezreczni i kanciasci… Ale smieli sie czesto i chetnie, zachowywali sie swobodnie, oczy im blyszczaly, wszedzie odzywaly sie ozywione glosy. — To chyba jednak wyglada na szczesliwy swiat — pomyslal Maksym. W kazdym razie ulice, chociaz brudne, nie sa jednak zawalone odpadkami, domy tez wygladaja dosyc wesolo, prawie we wszystkich oknach ze wzgledu na pochmurny dzien pali sie swiatlo: widocznie elektrycznosci im nie brakuje. Radosnie mrugaja ogloszenia reklamowe, a co sie tyczy zapadnietych twarzy, to przy takim halasie i przy takim zanieczyszczeniu powietrza trudno czegos innego oczekiwac. Swiat ubogi, nie zagospodarowany, niezbyt zdrowy… A jednak na oko dosyc szczesliwy.

Nagle na ulicy cos sie zmienilo. Rozlegly sie podniecone glosy. Jakis czlowiek wdrapal sie na slup latarni i zawisnawszy na nim zaczal energicznie krzyczec wymachujac wolna reka. Na chodniku zaczeto spiewac. Ludzie zatrzymywali sie, zrywali nakrycia glowy, wytrzeszczali oczy i spiewali, krzyczeli do zachrypniecia, wznoszac waskie twarze ku ogromnym, roznokolorowym napisom, ktore nagle zaplonely w poprzek ulicy.

— Massaraksz — zasyczal Fank i samochod zarzucil.

Maksym popatrzyl na niego. Fank byl smiertelnie blady, twarz mu sie wykrzywila. Krecac gwaltownie glowa z trudem oderwal reke od kierownicy i wlepil wzrok w zegarek. „Massaraksz…” — wyjeczal i powiedzial jeszcze kilka slow, z ktorych Maksym rozpoznal tylko jedno „nie rozumiem”. Potem obejrzal sie za siebie i twarz mu sie wykrzywila jeszcze mocniej. Maksym rowniez sie obejrzal, ale z tylu nie bylo widac nic szczegolnego. Jechal tam jaskrawozolty samochod, kwadratowy jak pudelko.

Na ulicy wrzask wznosil sie juz pod niebo, ale Maksym zajety byl czyms innym. Fank wyraznie tracil przytomnosc, a samochod nadal posuwal sie do przodu. Furgon jadacy przed nimi gwaltownie zahamowal, zablysly swiatla sygnalizacyjne i nagle malowidla na jego scianie zblizyly sie, rozlegl sie okropny zgrzyt, gluche uderzenie i pogruchotana maska wypietrzyla sie do gory.

— Fank! — krzyknal Maksym. — Fank! Nie trzeba!

Fank lezal z glowa i rekami opartymi na owalnej kierownicy i glosno pojekiwal. Dokola piszczaly hamulce, ruch sie zatrzymal, wyly sygnaly. Maksym potrzasnal Fanka za ramie, otworzyl drzwiczki, wychylil sie na zewnatrz i krzyknal:

— Na pomoc! On umiera!

Przy samochodzie zebral sie juz spiewajacy, wrzeszczacy, belkocacy tlum, energicznie wymachiwaly rece, trzesly sie wzniesione nad glowami piesci, dziesiatki par nabieglych krwia, wytrzeszczonych oczu wirowalo wsciekle w orbitach. Maksym niczego nie rozumial: albo ci ludzie byli oburzeni wypadkiem, albo z czegos bez

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×