kubly ze smieciami podskakiwaly z hukiem, brzeczala przerdzewiala karoseria, a Andrzej, mimo zapierania sie nogami, tez podskakiwal i spadal dokladnie na ostrze przekletej sprezyny. Tyle tylko, ze kiedys temu wszystkiemu towarzyszyla zartobliwa sprzeczka a dzisiaj Donald milczal, waskie wargi mial mocno zacisniete i w ogole nie patrzyl na Andrzeja. Moze dlatego wydawalo sie, ze on zlosliwie sie stara, zeby jak najmocniej trzeslo.

— Co panu jest, Don? — zapytal w koncu Andrzej. — Zeby pana bola?

Donald wzruszyl ramionami i nic nie odpowiedzial.

— Ostatnio jest pan jakis nieswoj. Przeciez widze. Moze pana czyms niechcacy obrazilem?

— Niech pan da spokoj — powiedzial Donald przez zeby. — Co pan tu ma do rzeczy?

Andrzejowi wydalo sie, ze w tych slowach tez jest jakas niezyczliwosc, cos przykrego, obrazliwego: jak bys ty mogl, gnojku, obrazic, mnie, profesora?… Ale w tym momencie Donald odezwal sie:

— Nie na darmo mowilem, ze jest pan szczesliwy. Panu naprawde mozna pozazdroscic. To wszystko pana jakos omija. A po mnie przechodzi jak walec parowy. Zadna kosc nie zostaje cala.

— O czym pan mowi? Nic nie rozumiem.

Donald skrzywil wargi, milczal. Andrzej zerknal na niego, nie widzacymi oczami popatrzyl na droge przed soba, znowu spojrzal na Donalda, podrapal sie po glowie i przygnebiony powiedzial:

— Slowo daje, nic nie rozumiem. Przeciez niby wszystko jest w porzadku…

— Dlatego wlasnie panu zazdroszcze — twardo powiedzial Donald. — I nie mowmy juz o tym. Niech pan nie zwraca uwagi.

— Jak to mam nie zwracac uwagi? — Andrzej byl wyraznie przybity. — Jak ja moge nie zwracac uwagi? My tutaj razem, ja, pan, chlopaki… Jasne, ze przyjazn to wielkie slowo, zbyt wielkie… No, po prostu kumple… Powiedzialbym, ze jakby cos… Przeciez nikt nie odmowi pomocy! No, niech pan sam powie: gdyby sie ze mna cos stalo i poprosilbym pana o pomoc, odmowilby mi pan? Przeciez by pan nie odmowil, prawda?

Prawa reka Donalda oderwala sie od drazka i leciutko poklepala Andrzeja po ramieniu. Andrzej zamilkl. Przepelnialo go zadowolenie. Znowu wszystko bylo dobrze. Donald okazal sie w porzadku. Po prostu zwykla chandra. Moze czlowiek miec chandre? Ambicja sie w nim odezwala. Bylo nie bylo profesor, a tu kubly ze smieciami. A przedtem pracowal jako magazynier. Jasne, ze to dla niego nieprzyjemne i przykre, tym bardziej ze nie ma sie komu pozalic — sam chcial tu byc, to i skarzyc sie nie wypada. To sie tylko tak latwo mowi — rob dobrze swoja robote, jakakolwiek by ona byla… No i dobra. Dosyc tego gadania. Donald sobie poradzi.

Ciezarowka jechala juz po diabatowej nawierzchni, sliskiej od osiadajacej mgly.

Domy po obu stronach jezdni byly tutaj nizsze, starsze, a ciagnace sie wzdluz ulicy latarnie staly rzadziej i swiecily slabiej. Przed nimi ich swiatla zlewaly sie w zamglona, niewyrazna plame. Na ulicy i chodnikach nie bylo zywego ducha, nawet dozorcow. Tylko na rogu zaulka Siedemnastego, przed niskim, starym hotelem, znanym pod nazwa „Zapluskwiona woliera”, stal woz zaprzegniety w zmeczonego konia. Na wozie spal jakis czlowiek, zakutany w brezent po same uszy. Byla czwarta w nocy — godzina najglebszego snu. W zadnym oknie nie palilo sie swiatlo.

Z bramy po lewej stronie wyjechala ciezarowka. Donald zamrugal do niej swiatlami i przemknal obok, a ciezarowka, tez smieciarka, wyjechala na jezdnie i sprobowala ich wyprzedzic. Ale gdzie tam — z Donaldem nie miala zadnych szans. Poswiecila tylko swiatlami przez tylna szybe i zostala daleko w tyle. W rejonie spalonych blokow wyprzedzili jeszcze jedna smieciarke, a zaraz potem zaczely sie kocie lby i Donald musial zwolnic, zeby ciezarowka sie przypadkiem nie rozsypala.

Zaczely pojawiac sie jadace z przeciwka samochody — juz puste wracaly z wysypiska, wiec nigdzie sie nie spieszyly. Chwile potem od latarni odkleila sie ledwo widoczna postac i wyszla na jezdnie. Andrzej siegnal reka pod siedzenie, zeby wyciagnac stamtad francuza, ale okazalo sie, ze to tylko policjant, ktory chce sie dostac do zaulka Kapuscianego. Ani Andrzej, ani Donald nie wiedzieli, gdzie to jest. Policjant, potezne chlopisko z jasnymi kudlami na wielkim lbie, sterczacymi nieporzadnie spod przepisowej czapki, powiedzial, ze pokaze. Stanal na stopniu obok Andrzeja i trzymajac sie ramy, przez cala droge niezadowolony marszczyl nos, jakby nie wiadomo co poczul, a od niego samego jechalo zastarzalym potem. Andrzej przypomnial sobie, ze ta czesc miasta jest juz odlaczona od wodociagow.

Przez jakis czas jechali w milczeniu, policjant pogwizdywal melodie z operetki, a potem ni z tego, ni z owego rzucil, ze na rogu Kapuscianego i Drugiej Lewej dzisiaj o pomocy stukneli jakiegos biedaka. Powyrywali mu wszystkie zlote zeby.

— Kiepsko pracujecie — powiedzial ze zloscia Andrzej. Takie przypadki wyprowadzaly go z rownowagi. A w dodatku pasazer mowil o tym takim tonem, ze Andrzej mial ochote mu przylozyc — od razu bylo widac, ze policjantowi wisi i to zabojstwo, i zabity, i zabojcy.

Teraz, zaskoczony, odwrocil do niego swoja szeroka gebe i zapytal:

— A co, ty bedziesz mnie uczyl, jak mam pracowac?

— Moze i ja — warknal Andrzej.

Policjant ze zloscia zmruzyl oczy, gwizdnal i powiedzial:

— Nauczycieli a nauczycieli! Gdzie nie spluniesz — wszedzie nauczyciel. Stoi i uczy. Juz i smieci wozi, a dalej uczy.

— Ja cie nie ucze… — zaczal Andrzej podniesionym glosem, ale policjant nie dal mu skonczyc.

— Zaraz wroce na komisariat i zadzwonie do twojej bazy, ze ci sie swiatlo postojowe nie pali. Widzicie go, swiatlo mu sie nie pali, ale co tam, bedzie uczyl policje pracowac. Zoltodziob.

Donald rozesmial sie nagle suchym, skrzypiacym smiechem. Policjant tez zarzal i zupelnie juz pokojowo dorzucil:

— Jestem sam na czterdziesci domow, rozumiesz? I zabroniono nam nosic bron. Czego ty od nas chcesz? Niedlugo w domu was zaczna zabijac, a co dopiero na ulicy.

— No, a wy co? — zapytal oszolomiony Andrzej. — Powinniscie protestowac, zadac…

— Protestowac — powtorzyl policjant — zadac… Ty co, nowy? Szefie! — krzyknal do Donalda. — Zatrzymaj no sie tutaj. Wysiadam.

Zeskoczyl ze stopnia i, nie ogladajac sie za siebie, kolyszacym krokiem poszedl w strone ciemnej szczeliny miedzy krzywymi drewnianymi domami; w oddali palila sie samotna latarnia, pod ktora stala grupa ludzi.

— No co oni, do licha, zglupieli, czy co? — oburzyl sie Andrzej, gdy samochod znowu ruszyl. — Jak to tak, na miescie pelno bandytow, a policja bez broni? Tak nie moze byc! Przeciez Kensi ma przy boku kabure — to co on w niej nosi, papierosy?

— Kanapki — powiedzial Donald.

— Nic nie rozumiem — westchnal Andrzej.

— Wyjasniali to — odparl Donald. — „W zwiazku z powtarzajacymi sie wypadkami gangsterskich napadow na policjantow w celu zdobycia broni…” I tak dalej.

Andrzej myslal dluga chwile, z calych sil zapierajac sie nogami, zeby nie podskakiwac na fotelu. Kocie lby prawie sie juz skonczyly.

— Wedlug mnie to strasznie glupie — powiedzial w koncu. — A wedlug pana?

— Wedlug mnie tez — odezwal sie Donald, niezgrabnie przypalajac papierosa jedna reka.

— I tak pan spokojnie o tym mowi?

— Ja sie juz wystarczajaco nadenerwowalem — wzruszyl ramionami Donald. — To bardzo stare zarzadzenie, pana tu jeszcze wtedy nie bylo.

Andrzej podrapal sie po glowie, marszczac brwi. Cholera wie, moze to zarzadzenie mialo jakis sens? Samotny policjant to rzeczywiscie niezla gratka dla tych drani. A skoro juz odbierac bron, to jasne, ze trzeba ja odebrac wszystkim. Caly problem lezy nie w tym durnym zarzadzeniu, tylko w tym, ze policji jest za malo i oblaw jest za malo, a powinno sie urzadzic jedna wielka oblawe i wymiesc cale to plugastwo za jednym zamachem. Zaangazowac ludnosc. Ja, na przyklad, bym poszedl… Donald na pewno tez… Trzeba by napisac o tym do mera. Potem jego mysli nagle zmienily tor.

— Niech pan poslucha, Don — zaczal. — Jest pan socjologiem. Ja, rzecz jasna, nie uwazam socjologii za nauke… zreszta juz o tym mowilem… ani za zadna metode. Ale pan na pewno duzo wie, o wiele wiecej niz ja. Niech mi pan powie, skad sie w naszym miescie bierze cale to dranstwo? Skad oni sie tu wzieli — zabojcy, gwalciciele, zlodzieje… Czyzby Nauczyciele nie rozumieli, kogo tu sciagaja?

— Oczywiscie, ze rozumieli — obojetnie odpowiedzial Don i, nie zwalniajac, przejechal przez groznie wygladajacy gleboki dol, wypelniony czarna woda.

— No to dlaczego?

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×